Pierwszy Ziemianin Bohdan Petecki Tarcza słoneczna zeszła już za leżące nad widnokręgiem pasemko wieczornych chmur. Dzień miał się ku końcowi. Mój ostatni dzień na Ziemi… bez względu na to, czy Stanza i jego towarzysz doprowadzą mnie szczęśliwie na orbitę Plutona, czy też tropiący ich mściciele z gwiazd zdążą udaremnić wykonanie planu, którego celem miało być przesunięcie zwrotnicy na torze wszechświata. W tym drugim przypadku będzie to mój ostatni dzień nie tylko na Ziemi… Bohdan Petecki Pierwszy Ziemianin Rozdział I Wiktor Lambert trącił mnie lekko w ramię. — Spójrz tylko — powiedział ciepłym, rozradowanym głosem. — Kirsti wygląda jak dziewczynka w pierwszym dniu wakacji. Odwróciłem się i zamiast na Kirsti, spojrzałem wprost w roześmiane oczy Wiktora. Zwykle jasnoniebieskie, teraz w oprawie kre-dowobiałej twarzy, świeciły jak szafiry. Oswoiliśmy się z tą naszą jedyną w swoim rodzaju bladością, jaką kosmos naznacza ludzi, którzy zbyt długo obcowali z jego ślepą pustką, zaczęliśmy ją dostrzegać dopiero tutaj, po zetknięciu z miejscową załogą, tak często uciekającą stąd na słoneczne, ziemskie weekendy. — Przecież naprawdę zaczyna wakacje… jak ty i ja — zrewanżowałem mu się uśmiechem. — Dwa tygodnie… — pokiwał głową i wzruszył ramionami. — Dwa tygodnie! Piętnaście dni… po sześciomiesięcznej mordędze w przytulnej, przeklętej, plamentowej klatce. Niby cała wieczność, ale ani się obejrzymy, a już znowu wylądujemy w tej pięknej sali. Chociaż — przybrał wyraz zabawnej powagi — może zafundują nam pożegnalny rejs bez przesiadki na Lunie? Kurs bezpośredni: Alpy — orbita Marsa — Wega i od razu hop! — poza horyzont zdarzeń! — zaśmiał się. — Alpy? — powtórzyłem z mimowolnym zdziwieniem. Wiedziałem, że pochodzi z Europy, jednak ilekroć wspominał o swoim domu, zawsze wymieniał Instytut Inżynierii Klimatycznej nad Morzem Północnym, gdzie jego rodzice opiekowali się kompleksem sanatoriów geobionicznych i terenami upraw na obu brzegach Cieśniny Duńskiej. — Alpy — przytaknął. — Widzisz, wisząc pod jakąś paskudną przewieszką, popatrzę za siebie w dół i będę ryczał z radości na myśl, że mogę w każdej chwili wrócić, ułożyć się wygodnie w leżaku i spoglądać spod przymkniętych leniwie powiek na jeziora, drzewa, na górskie wioski zamieszkane przez normalnych ludzi.” To będzie wspaniałe! A ty? W ciągu kilku minionych dni parokrotnie już musiałem odpowiadać na to pytanie. Przecież ostatnio w naszym gronie mówiło się niemal wyłącznie o tych czekających nas dwóch tygodniach na Ziemi. — Zamówiłem bungalow nad Pacyfikiem — rzuciłem lekko. — Błękit, trochę białych obłoków, rozpalony piasek i biegnące spod widnokręgu długie fale, pod którymi można nurkować bez zmęczenia całymi godzinami. Słowem dolce far niente, nie skażone nawet, jak w twoim wypadku, przekornym i miłym trudem wspinaczki. Przepraszam cię, muszę to odnieść — nie przestając się uśmiechać wskazałem oczami talerz, który trzymałem w lewej ręce, po czym niezwłocznie ruszyłem w stronę srebrzystego bufetu, biegnącego łukiem od bocznej ściany do obłożonego kamieniami ogródka; gdzie wśród rachitycznych palm kwitły wielkie orchidee. Wrzuciłem talerz do promiennika i nie zatrzymując się poszedłem do eskalatora. Dopiero sunąc już miękko w górę, poszukałem wzrokiem Kirsti. Stała pośrodku sali, otoczona grupką „galaktydów”, jak nazwał nas Dawid Lumb, koordynator Stacji Alberta, w wygłoszonym przed kwadransem toaście powitalnym. Wiktor trafił w sedno. Tak właśnie powinna wyglądać licealistka po ostatniej lekcji, a przed wyjazdem na obóz w andyjskim rezerwacie, gdzie blask bijący od białych szczytów i wiatr znad wysokogórskich jezior w ciągu dwóch dni zetrą z jej twarzy ślady godzin, spędzonych w domu, w czterech ścianach uczniowskiego pokoju. Kirsti Langell… Jasne, krótko ścięte włosy, brązowe oczy z drobniutkimi złotymi cętkami wokół źrenic, smukła, nieco chłopięca sylwetka. Uroda ujmująca raczej, niż niezwykła. Jeszcze na Ziemi, pięć lat temu pytano mnie o nią, bo ludzie byli ciekawi, jak wyglądają kobiety, które wyruszą na taką wyprawę, ale już wtedy zrozumiałem, że gdybym zaczął opisywać jej czoło, brwi, nos, usta, jej pojedyncze gesty, zawsze nieco zaskakujące, to postawiłbym się w sytuacji głupca, pragnącego oddać piękno symfonii poprzez ge ometryczną analizę poszczególnych nut, zapisanych w partyturze. Nikomu chyba nie przyszłoby na myśl nazwać Kirsti piękną. O jej urodzie i wdzięku trzeba by mówić najprostszymi słowami, jeśliby się umiało nadać tym słowom ich pierwotną świeżość i odkrywczą, dziecięcą siłę. Płynąc wciąż wyżej, stopniowo ogarniałem wzrokiem całą salę recepcyjną Stacji Alberta. Była niemal pusta. Trzydziestu ludzi w pomieszczeniu przeznaczonym dla trzystu. Trzech członków tutejszej załogi oraz dwudziestosiedmioosobowa gromadka,galaktydów”, po półrocznym stażu w próżni, wypełnionym na zmianę czujną pracą w komorach stymulatorów, ciasnych kabinach datorów i ciaśniejszych jeszcze sterowniach sond, udająca się na wymarzony ziemski urlop. Po nim czekało nas zaledwie dwadzieścia dni, znowu w pancernej muszli „Araratu”, na orbicie Marsa. Trzy tygodnie. Przelotna chwilka w porównaniu z pięcioletnimi przygotowaniami na wyspach Antarktyki, no i z ostatnim półroczem; końcowy szlif, bo już nawet nie trening, bezpośrednio poprzedzający moment STARTU. I wreszcie pionierska podróż, obliczona na trzydzieści lat. Podróż, której zazdrościł nam każdy Ziemianin, a o której my wiedzieliśmy już, że niezależnie od szans powodzenia, ponoć niemałych, oraz szans powrotu, także — przynajmniej głośno — przez nikogo nie kwestionowanych, będzie nieustającym pasmem morderczej pracy i udręki, przeplatanym, przy odrobinie szczęścia, wielkimi, choć może sekundowymi olśnieniami. Zaraz znajdę się na wyższym piętrze i przestanę ich widzieć. Lukas Page powiedział właśnie coś, co Kirsti powitała wybuchem śmiechu. Prześliznąłem się wzrokiem po twarzach pozostałych. Bengt Salmia, Nik Reilly, Oleg Dikin, Wiktor, Lukas, Arnolf Bieler… Mężczyźni, otaczający obie nasze kobiety, Kirsti i Jane Fowler, sprawiali takie wrażenie, jakby nagle przypomnieli sobie, że różnica płci może łączyć nie tylko poprzez wspólną fascynację cywilizacjami Galaktyki i jakby to odkrycie w jednej chwili odmłodziło ich o wszystkie ostatnie, wspólnie spędzone lata. Wyglądali na uszczęśliwionych i to mnie cieszyło. Lubiłem ich. Nigdy też, jeśli nie liczyć pierwszych tygodni, nie odczuwałem braku wzajemności z ich strony. Zaakceptowali mnie, wraz z moimi nawykami, tak niezwyczajnymi w naszych czasach. Z moją manią nieustannego kontrolowania własnych zachowań, gestów i słów, z moją rezerwą, której w gruncie rzeczy wstydziłem się sam przed sobą i chyba jedynie dlatego nie nazywałem jej w myślach po imieniu: nieśmiałością, wreszcie z moimi ucieczkami, takimi jak w tej chwili. Ale byliśmy wszyscy astronautami, połączył nas kosmos, a to oznaczało, że ta nigdy nie wyrażona słowami przyjacielska umowa między nimi a mną musiała mieć swoje rozsądne granice. Dzisiaj na przykład nie ośmieliłbym się im powiedzieć, że z jakichś nieokreślonych i pozbawionych rozumowych przesłanek powodów, perspektywa urlopu na Ziemi nie budzi we mnie entuzjazmu. Że wolałbym już pozostać choćby tutaj, by powałęsać się samotnie po księżycowych górach. Nikt nie chciałby lecieć w najdalsze gwiazdy z człowiekiem, przekładającym dzikość martwego globu nad błękit i.zieleń ojczystej planety. Nikt bowiem nie miałby pewności, że taki człowiek zrobi naprawdę wszystko, co w ludzkiej mocy, aby wrócić. Zawsze najlepiej czułem się sam. Dlaczego? Był czas, gdy uparcie szukałem odpowiedzi na to pytanie. Wracałem wtedy myślami do tragicznie nonsensownej śmierci rodziców, do stryja, którego dom, potem, nie stał się już nigdy moim, chociaż dom pozostał ten sam, ponieważ najstarszy brat ojca, zaraz po oznajmieniu mi smutnej nowiny, zamieszkał u mnie. Do dziś nie wiem, czy ten gest skrupulatnego i troskliwego — to muszę przyznać — opiekuna, mający ułatwić mi otrząśnięcie się z głębokiego szoku, jakim dla dwunastoletniego chłopca była utrata najbliższych, stanowił szczęśliwe pociągnięcie. Ale zarówno te poszukiwania w czasie minionym, jak i naiwne próby zestawiania własnych losów z życiem innych ludzi, tak jakby mógł istnieć jeden klucz do dwóch różnych zamkniętych osobowości, nic mi nie powiedziały, a już na pewno nie wzbogaciły mnie o wiedzę, którą mógłbym spożytkować w praktyce. Dziś tak czy owak czas wytężonej introspekcji należał do przeszłości. Pogodziłem się z sobą i ze światem, do którego należałem, chociaż on nie należał do mnie. Może, gdybym się zakochał… Może, gdyby Kirsti… Zszedłem z eskalatora i zatrzymałem się pośrodku prześwietlonej słońcem, zupełnie pustej sali trzeciego poziomu Stacji. Niewiele wiedziałem o dziewczynach i miłości, byłem jednak przekonany, że jeśli już ktoś z naszego zespołu miałby się podobać kobietom, to Oleg, Bruno, a przede wszystkim Wiktor. Wiktor Lambert był przystojny, wesoły i pełen życia. Umiał harować jak automat i bawić się Jak dziecko. A ja? Ja byłem odludkiem. Zresztą Kirsti pociągała mnie, niepokoiła nawet, lecz nigdy, ani przez moment, jej bliskość nie przejęła mnie ową kojącą, twórczą radością, której istnienie przeczuwałem zaledwie, bo sam dotąd jej nie zaznałem. Może, gdyby ona… Potrząsnąłem głową i ruszyłem przed siebie. Po chwili stanąłem przed przezroczystą, panoramiczną ścianą sali obserwacyjnej. Widok był istotnie przepyszny. Stację Alberta osadzono na wysokim skalnym zębie, należącym do krateru Pliniusza. Stanowiła centralny punkt wypadowy dla wycieczek udających się na Mare Serenifatis i Mare Tranquilitatis oraz w otaczające je góry. Tarasowate struktury obu mórz były widoczne jak na dłoni. Z lewej strony horyzont zamykał się płaskim łukiem nad pustynią, z której sterczały pojedyncze kamienne kolce. Z prawej, o wiele bliżej, obejmowała gorejący światłem ląd nieregularna obręcz czerni. Stamtąd szła linia terminatora, a za nią lodowata, księżycowa noc. Zanim spadnie na Stację, nas już nie będzie. Za dziesięć minut zjedziemy na poziom turystyczny i udamy się na lądowisko, gdzie przyjmie nas jeden z tych wymuskanych, komfortowych statków regularnych linii wycieczkowych. Pocisk, przystosowany również do lotów bez żywej załogi, który przywiózł nas tutaj z „Araratu”, jest już zapewne z powrotem w bazie. Stałem chwilę, wodząc wzrokiem po błyszczących od słońca skałach i czarnych, wydłużonych skrzydłach cienia, po czym odwróciłem się. Z przeciwległej ściany spojrzał na mnie patron Stacji, Albert Schweitzer. Duży portret o przygaszonych barwach tkwił w prostych, brązowych ramach. Szpakowata czupryna, wysokie czoło, żywe, pełne lśnienia oczy, przeczące zmęczeniu, które przebijało z ciężkich, obrzmiałych powiek. Mięsisty nos, siwe, sumiaste wąsy. Szlachetna twarz mądrego panteisty z początków kryzysu cywilizacyjnego. Przeczuł rozmiary tego kryzysu, może je nawet przewidział. Próbował zaszczepić ludzkości antidotum głosząc chwałę pięknej, rozumnej dobroci i własnym życiem przekonując współczesnych o jej. sile. Przyszło mi na myśl, że umieszczenie na tym pustkowiu portretu człowieka, tak bezgranicznie związanego nie z Ziemią nawet, ale po prostu, z życiem, jest jakimś okrutnym nie- porozumieniem, jakąś krzyczącą niesprawiedliwością. Zęby tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, musiał patrzeć przez przezroczystą ścianę na martwy, księżycowy krajobraz. „Etyka poszanowania życia”… Uśmiechnąłem się mimo woli. Co też przychodzi mi do głowy. Schweitzerowi, teraz, rzecz jest z pewnością najdoskonalej obojętna, a w oczach świata liczne ziemskie rezerwaty, szkoły i instytuty jego imienia wynagradzają mu z nawiązką tutejsze nie zasłużone wygnanie. Pod portretem umieszczono tablicę z lakonicznym curriculum vitae myśliciela i świetlny napis: „Postępować ze świadomością mądrej, lecz bezgranicznej odpowiedzialności, wobec wszystkiego, co żyje”. To chyba dobrze, że ludzie, wyruszając w kosmos, zabrali ze sobą tę myśl wielkiego, starego humanisty. Czyż nie była ona jakby przeznaczona specjalnie dla nas, przyszłych realizatorów programu „P — G”? Mogła, a kto wie, czy nawet nie powinna stać się naczelnym hasłem wyprawy. Brzmiało ono zresztą bardzo podobnie, przynajmniej jeśli chodzi o słowa. „Nieograniczona odpowiedzialność wobec Ziemi”. Można i tak. Należałoby sobie tylko życzyć, aby istotny sens obu tych sformułowań okazał się zbieżny, kiedy naprawdę odkryjemy inne żywe światy. Pod boczną ścianą sali, przed wąskim eskalatorern prowadzącym na wyższe piętra, mieszczące pracownie i obserwatoria Stacji, ustawiono ogromną planszę z mapą oraz skrótową charakterystyką etapów naszej podróży. U góry napisano rozstrzelonymi literami: P — G, Pierścień Galaktyki, pierwsza w dziejach wyprawa człowieka do kosmicznych braci. Niżej, przez świecące słońca i konstelacje przestrzennego modelu naszego gwiezdnego dysku, biegła żółta linia, tworząca zamknięty owal. Jaskrawe punkty wskazywały miejsca zamierzonych rekonesansów. Oczywiście tam, gdzie tor naszej drogi uciekał w głąb, zaznaczono jedynie orientacyjne odległości między postojami, tak żeby łączna suma tych ostatnich zgadzała się z planem. Nikt przecież nie wiedział, co zastaniemy po przeciwnej stronie dysku Galaktyki, a raczej jej płaszczyzny, ponieważ mieliśmy lecieć po promieniu, stale w odległości trzydziestu dwóch do trzydziestu czterech tysięcy lat światła od jądra. Chodziło o zbadanie gwiazd leżących na orbitach; zbliżonych do słonecznej, z których większość musiała powstać we wstęgach ramion spiralnych w tym samym mniej więcej czasie. Inaczej mówiąc, mieliśmy odbyć drogę podobną w przybliżeniu do drogi Słońca, którą przemierza ono w ciągu dwustu pięćdziesięciu milionów lat. Z tym że Słońce biegnie ze ściśle określoną szybkością, natomiast wyprawę „P — G” opisywały odległości, kursy kątowe z tysiącami poprawek, lecz w żadnym wypadku czas, jako jeden z wymiarów kontinuum wszechświata. W naszej bibliotece specjalnie umieszczono dzieła z dwudziestego i początków dwudziestego pierwszego wieku, których autorzy, żyjący w przededniu rozwoju i praktycznych zastosowań geoniki, a nawet już w dobie Krentza i Barcewa, udawadniali, że człowiek nigdy nie będzie w stanie przekroczyć szybkości światła. Ta lektura miała nas zapewne podnieść na duchu i zaszczepić w nas wątpienie we wszelkie bariery, wskazywane przez współczesną naukę. Choć, rzecz jasna, żadna z nich nie dotyczy czasu. Nawet przecież na te trzydzieści lat, które miała trwać nasza podróż, złożą się jedynie okresy hamowania, rekonesansów, penetracji i wreszcie ponownego rozpędzania do prędkości progowej. Nie licząc godzin, spędzonych na miłych pogawędkach w miejscach eksploracji. Tych miejsc było w sumie sto dwadzieścia. Po trzy miesiące na każde. U dołu planszy znajdowała się krótka legenda. Pierwsza wyprawa załogowa, wyruszająca z konkretnym i jedynym celem, którym jest nawiązanie kontaktu z innymi cywilizacjami. Pierwsza — tak daleka. Pierwsza skierowana nie ku środkowi Galaktyki, lecz po jej obrzeżu, torem biegnącym stale szesnaście do siedemnastu tysięcy lat światła od jej krańców. Pierwsza z realnymi szansami, właśnie ze względu na obraną trasę. Cywilizacji podobnych do ziemskiej warto bowiem szukać, przynajmniej na razie, głównie w rejonach słońc takich jak nasze, na peryferiach mgławicy. Twórcy programu „P — G” nie mówili zresztą o szansach. Byli pewni powodzenia, o czym świadczyły dalsze punkty legendy, załączonej do planszy. Dotyczyły one uniwersalnego języka technologicznego, porządku, w jakim nastąpi uzgadnianie podstawowych pojęć, oraz… ostrożności. Rozległ się dyskretny, dźwięczny sygnał. Ciepły alt wezwał przybyszów z „Araratu” na poziom pasażerski. Oderwałem wzrok od gwiazd, migoczących w trójwymiarowym modelu nieba, omiotłem pożegnalnym spojrzeniem krajobraz za panoramiczną ścianą, w połowie zagarnięty już przez nadchodzącą noc, po czym skierowałem się ku eskalatorowi. Rozstaliśmy się na głównym peronie Centralnego Dworca Atlantyckiego, rzuconego wielopłaszczyznową bryłą na zawsze spokojne wody Zatoki Kadyksu. Kirsti odlatywała na północ. Kiedy ją mijałem, usłyszałem, jak mówi do Wiktora: — Będę żeglować po jeziorze. Kanale Gotajskim i po morzu. Nie miałbyś ochoty wpaść na dzień lub dwa? Znad Loary to przecież pół godziny drogi. Adres: rezerwat Wener, wyspa Gosie. Mamy tam domek, takie pudełeczko przylepione do niewielkiej skały, ale znajdziesz w nim komplet sprzętu podwodnego i żeglarskiego. A w każdym razie zapewniamy naszym gościom dużo wody do pływania. — Może wpadnę, dziękuję — Lambert przytrzymał chwilę jej dłonie, po czym puścił je, odwrócił się i zobaczył mnie. — Powodzenia, galaktydo! — krzyknął wesoło. — A strzeż się Komanczów. — Nie ma ich po zachodniej stronie Sierra — wpadłem w jego ton. Wciąż uśmiechnięty, pożegnałem Kirsti i poszedłem prosto w stronę mojego statku, którego odlot z sąsiedniego peronu zapowiedział właśnie obojętny głos automatu. Nikt mi nie towarzyszył. Jane, Dag Blandon i Bruno Churfelt lecieli wprawdzie w tym samym kierunku, ale nie dalej niż na Florydę, musieli więc wsiąść do innego trioplanu. Zaledwie trzech członków naszej wyprawy kierowało się na Wschód. Oleg Dikin, Paweł Kurski i Arnolf Bieler. Zabawne. Trzeba było takich okoliczności jak ta, aby uprzytomnić sobie, że tu, na Ziemi/należymy do przeciwstawnych obozów. „Wschód” był, rzecz jasna, pojęciem umownym, nie tylko w sensie geograficznym. Dzielące nas różnice nie były umowne, chociaż od likwidacji ostatniego wielkiego koncernu, czyli od stu mniej więcej lat, oficjalne, a tym bardziej prywatne stosunki między wszystkimi ludźmi zostały oczyszczone z trujących cierni wzajemnej nieufności. Ale na przykład Oleg, kiedy znajdzie się u siebie, pójdzie do banku, by oddać pieniądze, niepotrzebne mu w codziennym życiu. Ja przeciwnie, nie miałem ich w kosmosie, lecz teraz nie mógłbym bez nich spędzić urlopu nad Pa cyfikiem. Inicjatoremnaszej wyprawy był Zachód. Wschód stał na stanowisku, że myśl jest, owszem, interesująca, ale na razie mamy jeszcze zbyt wiele do zrobienia w kręgu własnej cywilizacji. Aby jednak okazać dobrą wolę, uczestniczył w opracowaniu programu „P — G” i w przygotowaniach, a wreszcie wydelegował do załogi trzech swoich przedstawicieli. Po dwóch przesiadkach wylądowałem na małym dworcu, pomiędzy brzegiem oceanu a bielejącymi nad pasem zieleni zabudowaniami Santa Rosa. Kiedyś znałem w tej okolicy każdą ścieżkę, jednak przez ostatnie pięć i pół roku krajobraz bardzo się zmienił. Myliły przede wszystkim regularne, szerokie wstęgi lasów, wyrosłych na dawnych, wielopasmowych tachostradach. Gdybym zamierzał udać się na zachód, w stronę Gór Nadbrzeżnych, by potem, przekroczywszy Dolinę Kalifornijską dotrzeć do rodzinnego domu, leżącego opodal Carson City, u stóp Sierra Nevada, musiałbym szukać pomocy automatów, aby nie zabłądzić. Nad ocean dotarłem jednak bez trudu. Po drodze minąłem trzy letniskowe wioski, których niska zabudowa uderzała dysharmonią między nowoczesnością ptasich konstrukcji a ich pseudoklasycznym wystrojem, polegającym głównie na dolepianiu do pastelowych daszków trójkątnych, wydłużonych attyk oraz na zdobieniu frontonów, tarasów i ogrodów chudymi kolumnadami. Moda na Starą Grecję w budownictwie zaczęła się jakieś dwadzieścia lat temu, właśnie od architektury letniskowej, by przeorawszy mniejsze osiedla utknąć na szczęście przed progami wielkich miast, zanim klan współczesnych Kallikratesów i Hippo-damosów zdążył upamiętnić się nowymi dzielnicami lub przeróbką gmachów dawnych parlamentów. Osiągnąwszy brzeg odprawiłem autofon i, brnąc w miałkim piasku, poszedłem nad samą wodę, tam, gdzie ruchliwymi wstążkami białej piany sięgały pojedyncze języki fal, bijących wolnym, majestatycznym rytmem. Pobiegłem wzrokiem po kres horyzontu, a następnie wolno przechyliłem się do tyłu, zatrzymując spojrzenie w czystym błękicie wprost nad sobą. Pozostałem jakiś czas w tej pozycji, z oczami pełnymi blasku, wsłuchany w głęboki huk oceanu, po czym odetchnąłem głęboko, poczułem lekki zawrót głowy i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem na Ziemi. Rzuciłem na piasek moją lekką, brązową torbę, służącą mi wiernie od tylu już lat, rozebrałem się i wbiegłem do wody. Była dość chłodna. Rozgrzałem się, prąc całą siłą mięśni pod fale, następnie przepłynąłem crawlem jakieś sto metrów i wreszcie zacząłem nurkować. Wyszedłem po dwudziestu minutach świeży, młody i jakby pocieszony po jakiejś przelotnej przykrości, której przecież nie zaznałem, a w dodatku zgłodniały. Włożyłem ubranie na mokre ciało i puściłem się biegiem. Zaraz za pierwszą zatoczką ujrzałem przed sobą małą przystań, osłoniętą półpierścieniem kamiennego falochronu. W basenie, obok dwóch większych lotek, kołysały się pozbawione żagli maszty śmigłych jachtów. Na jasnozielonym budynku, zamykającym po przeciwnej stronie wąską płaszczyznę kei, widniał napis: AITHEROPOL. Byłem na miejscu. Zatrzymałem się, przygładziłem nastroszone włosy i stwierdziwszy, że zdążyłem już wyschnąć, zacząłem iść w stronę kolorowych domków, przylepionych do niewysokiego, zielonego wzgórza. Za wzgórzem i domkami, w odległości mniej więcej kilometra, ciemniała wysoka, stroma skarpa, a raczej gliniasto-skalne urwisko, porosłe niską trawą i poprzerzynane głębokimi, wąskimi parowami, odbiegającymi w głąb lasu. Przeciąłem plażę i wszedłem na dróżkę wspinającą się łagodnie wśród kwitnących kaktusów, twardolistnych krzewów makii, pojedynczych eukaliptusów, karłowatych soen i rozłożystych, wypielęgnowanych palm. Od głównej alejki odbijały w regularnych odstępach wysypane żwirem ścieżki, ginące w zaroślach, przez które momentami prześwitały lśniące szyby domków. Na skrzyżowaniach umieszczono małe, dyskretne tabliczki z numerami. Przy liczbie dwanaście skręciłem, przeszedłem jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków i stanąłem przed niskim, jasnobeżowym bungalowem. Był on, rzecz jasna, zwieńczony miniaturową attyką, ozdobioną dodatkowo wklęsłym reliefem, przedstawiającym z powodów znanych jedynie jego rozmiłowanemu w grecczyżnie twórcy typowy asyryjski rydwan bojowy. Z boku, od strony plaży, przylegał do budyneczku dość szeroki taras obudowany białymi kolumienkami, podtrzymującymi plastikowy daszek. Z tarasu można było zejść po kilku niskich stopniach na trawiasty chodnik, wpadający dalej w pergolę, gęsto obsypaną kwiatami glicynii. — Dzień dobry — zabrzmiał matowy głos. — Pan Lindsay Hagert, prawda? — Tak, to ja — potwierdziłem, uśmiechając się do robota, który wyszedł na taras. — Widzę, że dobrze trafiłem? — Oczywiście, proszę pana. Wszystko jest przygotowane — cofnął się, żeby mnie przepuścić. Przeszedłem między dwiema kolumienkami, minąłem go i wszedłem do pokoju, obszerniejszego, niż mogłoby się zdayać komuś patrzącemu na domek z zewnątrz. — To jest hali, służący zarazem jako living room — usłyszałem za sobą usłużny głos. — Drzwi na lewo prowadzą do łazienki. W tej wnęce — wskazał zgrabnie wymodelowanym wysięgnikiem ciemną niszę, stanowiącą przedłużenie pokoju — mamy automatyczną kuchnię. Naturalnie nie musi pan z niej korzystać. Jesteśmy podłączeni do centralnej sieci aprowizacyjnej, a troska o posiłki należy do mnie. Na górze — zwrócił się w stronę krętych, drewnianych schodków — jest pokój kąpielowy z małą sauną i dwie sypialnie. W jednej z nich, z oknami wychodzącymi na ocean, przygotowałem panu pościel, trochę nowości wydawniczych i przedmioty osobistego użytku. Ale, gdyby pan sobie życzył, mogę to wszystko od razu przenieść do drugiego pokoju. — Nie przenoś — uśmiechnąłem się znowu. — Lubię patrzeć na morze. Jesteś bardzo troskliwy. — To mój obowiązek — rzekł nie zmienionym, monotonnym głosem. — Czy wszystkie formalności są załatwione? — spytałem. — Tak, proszę pana. Instytut Galaktyczny przysłał bardzo dokładne zamówienie. Na górze leży także wyciąg z pańskiego konta. Ma pan opłacony pobyt z pełnym utrzymaniem oraz prawem jorzy-stania ze sprzętu pływającego. Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze czuł w Aitheropolu. — Na pewno dobrze. Dziękuję… Aitheropol. Nazwa osiedla oczywiście także pochodziła z okresu mody na „stare Ateny”. Miasto „eteru”. Pierwotnej substancji, wypełniającej wszechświat, piątej, po czterech żywiołach, zasady bytu oraz źródła życia. Rzecz jasna, w wyobrażeniach starogreckich myśli-cieli, a nie współczesnych architektów. Po obiedzie, smacznym i urozmaiconym sałatkami z żywych, zielonych jarzyn, poczułem się senny. Zaczęły dawać o sobie znać po- dróż, nagłe zmiany klimatów, a nade wszystko pierwsza od lat prawdziwa morska kąpiel. Usiadłem w fotelu pod oknem, przez chwilę patrzyłem ponad szczytami palm na ocean i plażę, która, jak to dopiero teraz spostrzegłem, od strony tarasu dochodziła niemal pod sam domek, po czym zamknąłem oczy. Kiedy się obudziłem, niebo nad poszarzałym horyzontem nabrało barwy głębokiej, matowej czerwieni. Zerwałem się, przestraszony, z poczuciem winy. Wydawało mi się, że przegapiłem swoją kolejkę w kabinie datorów lub moment startu sondy. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem komfortowy pokój z nielicznymi miękkimi meblami. Zwabiony moim ruchem robot zjawił się jak spod ziemi i zapalił ukryte lampy, których łagodne światło zagrało w szybach uchylonych okien. Oprzytomniałem. Zacząłem urlop. Przede mną jeszcze pełne dwa tygodnie. Dwa tygodnie nieustannych zaskoczeń czy tylko nudy?… — Pozwoli pan podać teraz kolację? Potem doradzałbym krótki spacer. O tej porze powietrze jest bardzo zdrowe. — Masz rację — powiedziałem. — Kiedyś mieszkałem niedaleko stąd. Przyjeżdżaliśmy na wakacje w te okolice. Wtedy mówiono mi to samo. Ponadto musiałem spacerować wcześnie rano. — Nasz Aitheropol powstał siedemnaście lat temu — zauważył robot. — Jeśli pan… — Nie, to było dawniej — przerwałem mu. — Wtedy na tym wybrzeżu pokazywano mi jeszcze miejsca, gdzie niegdyś stały domy wielkiego miasta oraz ruiny portu. Ludzie, zanim zmądrzeli, budo. wali dosłownie wszędzie, nie oglądając się ani na przyrodę, ani na jej rolę w ich własnym życiu. — Tak, oczywiście — odrzekł uprzejmie i oddalił się, aby przynieść kolację. Odprowadziłem go wzrokiem. Co mnie podkusiło częstować go banałami, jakich dziś unikają już nawet autorzy szkolnych podręczników historii? I czy potrzebowałem akurat takiego służalczego robota, żeby mówić z nim o własnym dzieciństwie? Dwadzieścia minut później szedłem ścieżką w kierunku plaży. Wychodząc wysłuchałem jeszcze jednej rady mojej świeżo pozyskanej elektronicznej niańki i narzuciłem na plecy gruby, biały sweter, wliczony w koszt wynajęcia domku. Kiedy jednak znalazłem się na otwartej przestrzeni, owiał mnie ciepły prąd powietrza, płynący od oceanu. Wieczór był niemal upalny. Okrągły Księżyc stał już wysoko nad widnokręgiem, oblewając wodę i wybrzeże intrygującym blaskiem. Świat wyglądał jak marzenie astronauty, zasypiającego w jakiejś mikroskopijnej klatce tam, gdzie Słońce jest maleńkim, ledwie widocznym punkcikiem na zawsze wygwieżdżonym i zawsze czarnym niebie. Zamiast iść prosto w stronę brzegu, skręciłem i niebawem dostałem się na twardą drogę, prowadzącą do przystani. Ominąłem lekki, płaski budyneczek, dotarłem do kei i usiadłem na jej krawędzi, zwieszając nogi nad wodę. Pomimo późnej pory ocean był głośny. Fale szły nieco skośnie, z południa, niosąc na grzbietach srebrno-białe grzywy. Tylko w obrębie samej przystani powierzchnia wody była spokojna, niemal gładka. Spojrzałem w stronę falochronu, wybiegającego ź lądu jakieś trzysta metrów dalej i dostrzegłem na jego zaokrąglonym cyplu drobną, niewyraźną postać, która chwilę później znikła mi z oczu. Samotnik, taki jak ja? — Czy chce pan wziąć łódkę? — rozległ się moimi plecami przyciszony głos. — Nie — potrząsnąłem głową. — Posiedzę sobie po prostu. — Ummm… tak. Rozumiem… — usłyszałem w odpowiedzi. Odwróciłem się, zdziwiony. Mruczący automat? Z mroku zalegającego skrawek kei pod skośnym daszkiem portowego pawilonu wystąpiła wysoka, chuda sylwetka. Pomyliłem się. To nie robot obsługujący przystań oferował mi wieczorną przejażdżkę łódką. Ujrzałem przed sobą starszego mężczyznę w drelichowym ubraniu. Na głowie miał zmiętą, okrągłą czapkę. Podszedł bliżej, przypatrzył mi się uważnie, po czym zerknął na boki, jakby sprawdzając, czy nikt trzeci nie usłyszy, o czym będziemy mówić i wreszcie usiadł tuż obok mnie, na skraju nabrzeża. — Można? — bąknął. — Oczywiście — uśmiechnąłem się, nie przestając lustrować go wzrokiem. Miał taką twarz, jakie widuje się na portretach Vignie-go, Boukina oraz pokrewnych im twórców, którzy próbowali streszczać konflikty i doświadczenia minionych epok, zatrzymując bieg czasu w spojrzeniach ludzi, żyjących dłużej niż inni. — Przepraszam. Myślałem, że rozmawiam z automatem — dodałem. — Niewiele się pan pomylił — mruknął po chwili. Nie patrzył na mnie, tylko prosto przed siebie, tam, gdzie ocean zlewał się z pociemniałym nieboskłonem. — Pracuję tutaj wjaśnił. — Kon- serwuję roboty. Codziennie dwa. To niewielkie osiedle… A pan przyjechał na urlop? — Tak. Mieszkam w domku numer dwanaście. Skinął nieznacznie głową. — Kiedyś było tu miasto. Jeden dom obok drugiego. Mój ojciec urodził się na pięćdziesiątym drugim piętrze… ale z jego mieszkania nie było widać morza. Zasłaniały je inne wieżowce. Pływał na statku wycieczkowym… — O mieście słyszałem — powiedziałem. — Jako chłopiec przyjeżdżałem tutaj na wakacje. Pochodzę z tych stron. — Z wybrzeża? — spytał z nagłym ożywieniem. — Nie. Spod Carson City. Kąpać się jeździłem najczęściej nad jezioro Tahoe. — Tak — westchnął. — A obecnie mieszka pan gdzie indziej? — Gdzie indziej — potwierdziłem. — I dawno pana tutaj nie było? — Bardzo dawno. — To musi pan czuć się teraz szczęśliwy. Ludzie zawsze z uczuciem wspominają rodzinne strony i są szczęśliwi, kiedy do nich wracają. Choćby nawet ogarniał ich wtedy także smutek i żal za minionym czasem. Ale czy istnieje szczęście bez smutku? Ta prościutka sentencja, wypowiedziana w gęstniejącym półmroku zwyczajnie i od niechcenia, jakby chodziło, powiedzmy, o pogodę, stanowiła tak bardzo harmonijne uzupełnienie nastroju, w jaki wciągnął mnie ten wieczór, że powitałem ją mimowolnym uśmiechem, Tak samo mógłbym się uśmiechnąć do jakiejś pięknej, bezpretensjonalnej rzeźby lub skrawka krajobrazu. — A pan? — spytałem niespodziewanie dla samego siebie. — Czy pan jest szczęśliwy? Przecież pozostał pan w rodzinnych stronach? — Ja? Nie — odrzekł od razu bez zastanowienia i bez cienia skargi w głosie. — W całym życiu nie przytrafiło mi się nic takiego, do czego dzisiaj mógłbym wracać myślami z poczuciem, że to coś pozwoliło mi poznać smak szczęścia. Nie jestem także nieszczęśliwy. Robię swoje, zdrowie mi dopisuje, a w takie wieczory jak ten lubię popatrzeć na ocean. To wszystko… — Nie ma pan rodziny? — Nie mam. Od dziewięćdziesięciu lat, to znaczy, od kiedy opuściłem dom. — Ja także jestem sam — powiedziałem. — Moi rodzice zginęli, gdy byłem dwunastoletnim chłopcem. Tam — wskazałem ręką Księżyc. — Rozumiem. Astronauci? — W pewnym sensie. Właściwie prowadzili badania na Ziemi, ale niektóre obliczenia musieli sprawdzać w stacjach orbitalnych. Bardzo lubili muzykę. Wszędzie zabierali ze sobą kompletną aparaturę sferoramiczną. Właśnie ta muzyka ich zabiła. — Muzyka… — powtórzył bez zdziwienia. — Tak. Tego dnia skończyli pracę i postanowili posłuchać jakiejś symfonii. Znajdowali się na stacjonarnej orbicie księżycowej, wewnątrz maleńkiej, idealnie kulistej sondy, pozbawionej własnego napędu. Był pan kiedyś na koncercie sferoramicznym? Rozpętali burzę dźwięków — ciągnąłem, nie czekając na odpowiedź. — Przyszedł rezonans, sonda wpadła w wibracje i rozpadła, się na dwie półkule, jak pęknięta piłeczka pingpongowa. Tak przynajmniej brzmiało orzeczenie komisji, badającej przyczyny wypadku. — Więc to tak — odezwał się po krótkiej pauzie. — Pan także lata? — Owszem — poczułem suchość w gardle i musiałem odchrząknąć. — Dlatego nie było pana tutaj tak długo — stwierdził. Znowu pokiwał głową, po czym nie zmienionym tonem zapytał: — A muzyka? Mimo woli ściągnąłem brwi i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. — Co muzyka?… — No, czy pan lubi muzykę?… Umilkłem. Kiedy i jak to się stało? Co spowodowało, że tak swobodnie i niewinnie, a raczej należałoby rzec: bezmyślnie, przekroczyłem ową granicę, która zawsze, także bez udziału mojej woli, wyrastała pomiędzy mną a ludźmi, gdy ci, nawet w najlepszej wierze, dotykali w rozmowie tej nazbyt unerwionej błonki, opinającej sferę uznaną przeze mnie za intymną? Czy nie chciałem nieświadomie wykorzystać obcego mi przecież człowieka, ponieważ on miał już wszystko za sobą? Ale jego ostatnie pytanie otwierało drogę, która wiodła w ślepy zaułek. Gdybym mu wyznał, że nigdy dotychczas nie rozmawiałem z nikim tak jak z nim, powiedziałby zapewne,to dlatego, że obydwaj jesteśmy samotni” albo coś podobnego. I znowu musiałbym zamilknąć. Cisza przeciągała się i wreszcie nadeszła chwila, kiedy nie mógł już oczekiwać odpowiedzi. Wtedy uśmiechnąłem się do niego. — Często przychodzi pan tutaj o tej porze? — Prawie codziennie. — To dobrze — powiedziałem. — Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe, jeśli czasem dotrzymam panu towarzystwa. Będę tutaj tylko dwa tygodnie… — Skądże — odrzekł natychmiast. — Myślałem, że to ja panu przeszkadzam. A jednak w jego stosunku do mnie nastąpiła jakaś zmiana. Może próbowałbym ją nawet uchwycić i zrozumieć, ale w tej samej chwili daleko przed nami 2budził się głęboki grzmot, który narastając, niespiesznie biegł w naszą stronę. — Idzie — stary konserwator wskazał ruchem głowy przestrzeń oceanu. — Zawsze przed nocą przylatują, tak co piętnaście, dwadzieścia minut. Ktoś mi kiedyś tłumaczył, skąd się biorą, tylko że zapomniałem. — Fale? — odruchowo spojrzałem na moje stopy wiszące zaledwie metr nad lustrem wody. — Tutaj nie dojdzie — uspokoił mnie. — Tak, fale. Cicho, cicho… i nagle przylatuje jedna, pojedyncza, jakby zmyliła drogę albo uciekła z miejsca, gdzie w tej chwili szaleje huragan. A potem znowu nastaje spokój i człowiek myśli, że coś mu się przywidziało. Niech się pan nie boi, nie przeskoczy falochronu. Trzeba się jej strzec tylko… Nie skończył. Zza kamiennego cypla strzeliła wysoko w górę ciemna, zwarta ściana, rozpadła się na pojaśniałe pióropusze i zniknęła. Przez brzeg przetoczył się potężny, basowy huk, od którego zadrżały betonowe przypory kei. Ale ułamek sekundy wcześniej dobiegł nas wysoki, rozpaczliwy krzyk. — Tam ktoś jest! — przypomniałem sobie, że kiedy przyszedłem, widziałem przez moment drobną sylwetkę człowieka, spacerującego po falochronie. — Niech pan wezwie automaty! — rzuciłem, nie oglądając się. Biegłam już w stronę drogi, która przecinała plażę i przechodziła w kamienny rożek, osłaniający akwen przystani. Nagle stanąłem. Zostało mi dobre dwieście metrów. Potem musiałbym przebiec następne dwieście nawierzchnią falochronu. Jeśli tam ktoś naprawdę potrzebuje pomocy, przybędę za późno. Wysoka fala już przeszła, a następna uderzy nie wcześniej niż za piętnaście minut. Zresztą zawsze byłem lepszym pływakiem niż biegaczem. Biorąc to wszystko pod uwagę… — Jeśli pan kogoś zauważy, proszę krzyknąć! — zawołałem zrzucając ubranie. Spojrzałern jeszcze raz w stronę plackowatego cypla, mrugającego żółtym okiem portowej latarenki i skoczyłem. Woda zamknęła się nade mną, a kiedy wypłynąłem, latarnia świeciła o kilkanaście metrów bliżej. Zaczerpnąłem powietrza i zacząłem płynąć równo, mocno, jak w czasach, kiedy biłem rekordy uczelni na ostatnich przed wakacjami studenckich zawodach. W pewnym momencie z brzegu dogonił mnie okrzyk; „Jest! Jest!”. Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Miałem szczęście. Nie brakło go również temu komuś w białym czepku kąpielowym, na który akurat w tej chwili padło przelotne światło latarni. Czepek natychmiast zniknął pod powierzchnią wody, ale od miejsca, gdzie to się stało, dzieliło mnie nie więcej niż pięć, sześć metrów, W dodatku za sobą słyszałem już wysokie granie automatów ratowniczych. Zanurkowałem i niemal od razu dostrzegłem tuż przed sobą unoszący się bezwładnie białawy kształt. Wystarczył jeden ruch ręki, a następnie jedno odbicie się nogami, abym wraz z tonącym wrócił na powierzchnię. W tym samym momencie znalazłem się w objęciu giętkich, silnych ramion, które uniosły mnie nad wodę i ułożyły na ciepłym, elastycznym posłaniu. Chwilę później poczułem na czole i piersi dotyk zimnych, kolistych płytek. Chciałem zobaczyć, co się dzieje z człowiekiem, którego wyciągnąłem, ale te płytki trzymały tak mocno, że nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu, — Przepraszam — usłyszałem obojętny, uprzejmy głos. — Pan jest zdrowy. Mogę panu usłużyć jedynie preparatem wzmacniającym. Ma on również działanie neurostatyczne. — Nie trzeba… — zacząłem, ale przerwało mi uczucie nagłego chłodu w lewym ramieniu. Zupełnie, jakby mnie ktoś musnął koniuszkiem lodowego sopla. Zrozumiałem, że robot, nie czekając na moją zgodę, uruchomił automatyczną strzykawkę. Zaraz potem od- zyskałem swobodę ruchów. Usiadłem i rozejrzałem się. Tkwiłem w podłużnym zagłębieniu, pośrodku górnej pokrywy pojazdu ratowniczego. Za moją głową znajdowała się niska, gruba kolumienka z zamykanym dwiema klapkami otworem, w którym znikały właśnie wysięgniki, połączone, jak zdążyłem zauważyć, wiązką cieniutkich kabli. Skrzydła kolumienki zatrzasnęły się i w tej samej chwili pojazd ruszył w stronę przystani. — Poczekaj! — zawołałem. — Co z tym drugim?! — Myśli pan o kobiecie, która tonęła? Jest już przytomna. Zastosowano sztuczne oddychanie oraz zastrzyk podtrzymujący akcję serca. .— Kobieta? Jak to kobieta? — bąknąłem zaskoczony. — Niestety, w tej chwili nie jestem w stanie udzielić panu dokładniejszych informacji. Nie przybyliśmy na czas,1 ponieważ właśnie ładowaliśmy ogniwa, a przystań pozostawała chwilowo pod opieką konserwatora. Uruchomiwszy nas na powrót, musiał nam sam wskazać kierunek, bo przecież nie utrwaliliśmy w pamięci okoliczności alarmu. A więc to dlatego staruszek, przysiadł się do mnie i cierpliwu wysłuchiwał moich zwierzeń. Po prostu czekał, aż automaty uzupełnią zapas energii. A ja mówiłem, mówiłem… Pojazd opadł na powierzchnię wody i znieruchomiał. Uniosłem głowę i ujrzałem chudą, wysoką postać, stojącą na kei. — Jesteście — usłyszałem jego odrobinę zdyszany głos. — Bardzo panu dziękuję. Gdyby ta dziewczyna zginęła, cała wina spadłaby na mnie. Powinienem się był upewnić, czy kogoś nie ma w rejonie przystani, zaaim wyłączyłem automaty. Nie zrobiłem tego. Byłby to pierwszy nieszczęśliwy wypadek od wielu, wielu lat. — Przecież te automaty i tak w końcu wyciągnęły nas oboje — powiedziałem. Aparat, na którym stałem, uruchomił wysięgnik, by pomóc mi wspiąć się na nabrzeże. Dwa metry dalej drugi robot w identyczny sposób usłużył uratowanej. Kiedy znalazła sią na jed-nym poziomie z nami, zauważyłem, że była szczupła, zgrabna i bardzo zmarznięta. Miała na sobie jedynie skąpy biały kostium kąpielowy, zapinany z przodu na dużą klamrę, utworzoną z trzech cienkich, srebrnych kółek. Podobne demonstrowały nam na „Araracie” Kirsti i Jane, ilekroć udawały się,do wód”, jak mawiał Wiktor, to znaczy do malutkiej komórki z gazowym prysznicem. / Odwróciłem się i pobiegłem po ubranie. Włożyłem koszulę i spodnie, po czym zaorałem sweter, błogosławiąc w duchu zapobiegliwość mojego tutejszego domowego robota i wróciłem do czekającej bez ruchu pary. — Proszę ič wziąć — podszedłem do uratowanej, uśmiechnąłem się do niej i teraz dopiero przyjrzałem się jej z bliska. Zmartwiałem. Moja ręka, trzymająca sweter, zatrzymała się wpół drogi. Kobieta zdjęła czepek i potrząsnęła głową. Jej jasne, krótko przycięte włosy rozsypały się iułożyły w znaną mi,tak dobrze prostą fryzurę. — Kirsti — wykrztusiłem. — Kirsti… Ty tutaj?… Dziewczyna znieruchomiała. Przez jej twarz przelatywały co chwilę fioletowe błyski wirujących niżej lampek automatów ratowniczych. Cała scena wydała mi się nagle tak nierealna, że mało brakowało, a byłbym się głośno roześmiał. Kirsti! Też coś! To nie była Kirsti. Wiedziałem o tym, zanim jeszcze zrobiłem następny krok w jej stronę i ujrzałem jej oczy. Jeśli nawet były brązowe, czego teraz mogłem się tylko domyślać, to ich wyraz stanowił dla mnie kolejne zaskoczenie. Oprzytomniałem od razu. Tak ostro, nie, nie ostro, raczej oschle, właśnie: oschle, Kirsti nie patrzyłaby na nikogo, a już na pewno nie na człowieka, który przed kilkoma minutami ocalił jej życie. — Przepraszam — powiedziałem siląc się na spokój. — Jest pani niebywale podobna do mojej koleżanki, która teraz powinna być bardzo daleko stąd. W pierwszej chwili pomyślałem… a raczej właśnie nie zadałem sobie trudu, żeby pomyśleć i dlatego tak mądrze się zachowałem. Proszę włożyć ten sweter. Inaazej nabawi się pani kataru, a to podobno jedyna choroba, której jeszcze nie leczą nasze niezawodne automaty medyczne. Szkoda byłoby przerywać urlop, żeby szukać pomocy u żywego lekarza. — Sama jestem lekarzem — jej głos był nieco łagodniejszy niż jej spojrzenie. — Dziękuję za pomoc. Podobno, gdyby nie pan, roboty nie zdążyłyby mnie wyciągnąć. Ale to moja wina. Siedziałam na falochronie i myślałam o niebieskich migdałach. Kiedy usłyszałam falę, zdążyłam już tylko krzyknąć. Dziękuję — powtórzyła, biorąc ode mnie sweter, który natychmiast wciągnęła przez głowę. Zawinęła zwisające rękawy i mówiła dalej: — Miałam dzisiaj dyżur. Postanowiłam popływać trochę przed snem i… popływałam. Jeszcze raz dziękuję. Moją sukienką bawią się teraz ryby… czy odwiezie mnie pan do domu, żebym mogła to zwrócić? — spojrzała na sweter, sięgający jej niemal do kolan. — Właściwie automaty powinny wezwać pogotowie — zdołał wtrącić stary konserwator. — Ale skoro pani sama jest lekarzem i skoro naprawdę czuje się pani już dobrze… — Karetka czeka — odpowiedział mu z dołu, jakby spod ziemi, spokojny głos. Odruchowo spojrzałem w stronę aparatów ratowniczych. Nikt z nas nie zauważył, kiedy obok nich pojawił się trzeci pojazd, łódkowaty, z mlecznobiałą, otwartą zapraszająco kabiną. — Oczywiście, że panią odprowadzę — zreflektowałem się poniewczasie. Usłyszałem jej śmiech. — Niestety! — zawołała z udanym ubolewaniem. — Moi uczeni koledzy, programujący automaty pogotowia, zatroszczyli się o to, żeby kobiety, uratowane przez dzielnych pływaków, wracały grzecznie do domu! Nawet jeśli nie wsiądę, karetka i tak będzie sunąć tuż za mną. Nici z naszej randki! Proszę — ściągnęła sweter i podała mi go. — Tam — wskazała czekający pojazd — będzie ciepło, a poza tym mieszkam niedaleko stąd. Piechotą mam z domu pół godziny na plażę. No to… do widzenia — wyciągnęła do mnie szczupłą dłoń, którą zupełnie odruchowo uścisnąłem. Wyszła z cienia i świa-. tło Księżyca padało teraz prosto na jej twarz. Była wręcz niesamowicie podobna do Kirsti. Trudno to nawet nazwać podobieństwem. Miała dokładnie takie same włosy, nos, usta, taką samą zgrabną, nieco chłopięcą figurę. Podobała mi się bardzo. — Do widzenia — wymamrotałem, bezwiednie mnąc w dłoniach wilgotny sweter. Karetka z cichym szmerem silnika uniosła się nad wodą, zatoczyła łuk i zniknęła za budynkiem przystani. Automaty ratownicze zgasiły fioletowe lampki i ukryły się w mroku pod ścianą kei. — Jeszcze raz panu dziękuję — powiedział stary. — Najadłbym się wstydu… — Nie ma za co… — A swoją drogą— w jego głosie zabrzmiała nagle jakaś fałszywa nuta, jakby wbrew sobie silił się na żartobliwy ton, co nie wiedzieć czemu sprawiło roi przykrość — powinien pan był chociaż zapytać:. o jej adres. Jutro mógłby ją pan odwiedzić, żeby spytać, jak się czuje, Taka ładna dziewczyna… Wyprostowałem się. — Zimno — stwierdziłem. Włożyłem sweter, uśmiechnąłem się przepraszająco i wyciągnąłem.rękę do tego człowieka, który, jak wynikało bardzie j jeszcze z jego zachowania aniżeli z jego słów, od dawna pogodził się z tym, że los poskąpił mu szczęścia w życiu. Uścisk chudej, kościstej dłoni okazał się nadspodziewanie silny. — Dobranoc — powiedział, — I niech pan nie zapomina, że zawsze przychodzę tutaj o tej porze. — Dobranoc. Nie zapomnę — odrzekłem, postanawiając w duchu, że trasa moich wieczornych spacerów przez najbliższe dwa tygodnie będzie z daleka omijać miejscową przystań, z jej spokojną zatoczką, jej automatami i keją, położoną na wprost wschodzącego Księżyca, którego widok czasem tak bezsensownie rozwiązuje ludziom języki Robot przyniósł mi gorącą jak piekło herbatę i pomógł mi się przebrać. Udzielił mi też kilku ojcowskich przestróg, dotyczących wieczornych kąpieli. Kiedy mu podziękowałem, życzył mi dobrej nocy i zniknął. Zostałem sam w dużym pokoju na dole. Usiadłem naprzeciw okna, z którego mogłem widzieć jedynie szczyty mniejszych palm, dziwnie zmienionych w nocnym świetle. Ułożyłem się wygodnie w fotelu i zamknąłem oczy, ale sen nie przychodził. Widać za długo spałem po obiedzie. Po chwili wstałem, przeszedłem się od ściany do ściany, a następnie uruchomiłem holowizor, Nadawano właśnie ostatni dziennik. Wzajemne kurtuazyjne wizyty w sześciu pozostałych na planecie bazach wojennych. Obrady przy drzwiach otwartych podko-mitetu prawnego Komisji Kosmicznej ONZ. Prezentacja nowej generacji orbitalnych komputerów dwóch światowych banków informacji. Dyskusja na temat sytuacji żywnościowej na subkontynencie indyjskim, I pomyśleć, że tu, u nas, nawet do takich nadmorskich domków jedzenie dociera za pośrednictwem centralnej, całkowicie zautomatyzowanej sieci. aprowizacyjnej. Reportaż z nowej osady — kosmicznej w rejonie asteroidów. Wywiad z jakimś uczonym socjo-nikiem na temat funkcjonowania kanałów demokracji w szesnasto-mliardowym, globalnym społeczeństwie. Odkrycia archeologiczne na dnie Zatoki Gwinejskiej. Festiwal widowisk sferof etycznych w Ał-ma-Acie. Pierwsza kobieta na szczycie Olimpu, jednej z najwyższych gór Marsa… Wyłączyłem odbiornik. Jakie to wszystko ważne. Jak nic z tego nie dotyczy osobiście mnie. Albo tego starego konserwatora. Ale może zainteresowałoby panią doktor?… Poszedłem na górę, rozebrałem się i zasnąłem. W końcu nie darmo tak długo uczono mnie zasypiać na zamówienie. Rozdział II Niebo tego ranka było bezchmurne, zresztą już wczoraj mój domo-wy robot zapewniał, że pogoda nie zmieni się przez najbliższe trzy tygodnie. Kiedy wyszedłem z łazienki, na stole stało śniadanie. Grzanki z dwoma grubymi plastrami goletu, nad którymi unosił się apetyczny dymek, wysoka szklanka pełna musującego witu i mały przezroczysty termos z kawą. Natomiast za stołem siedział najspokojniej mężczyzna, spowity w długą, niebieską pelerynę, pod którą miał zielonkawą bluzę z wysokim golfem. Jego twarz była nie tyle opalona, ile po prostu ciemna, w dodatku ocieniona długim daszkiem sztywnej, owalnej czapki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to ktoś z zarządu Aitheropolu przyszedł z grzecznościową wizytą, by przy okazji spytać, czy nie mam jakichś dodatkowych życzeń, których spełnienie uszczupliłoby stan mojego konta na rzecz miejscowej administracji, ale nieznajomy od razu wyprowadził mnie z błędu. Wstał i nie zdejmując czapki ani też nie kwapiąc się z podaniem dłoni, powiedział: — Jestem Robert Stanza. Dla przyjaciół Bob. Wspominam o tym, bo sądzę, że niebawem będziemy sobie mówić po imieniu. Lin Ha-gert, prawda? Wariat albo jakiś miejscowy dziwak. Może na etacie, jako nadprogramowa atrakcja dla samotnych urlopowiczów? Ale jak to się stało, że robot wpuścił go do środka? I skąd ten typ znał moje nazwisko? — Dla przyjaciół — odpowiedziałem wpadając w jego ton. — W innym wypadku nie Lin, a raczej Lindsay, Czy ma pan zamiar mnie zabić, czy tylko wyrzucić z tego pięknego domku? Uśmiechnął się. Jego twarz rozciągnęła się przy tym jak źle dopasowana maska. — To prawda, że przyszedłem pana stąd zabrać — rzekł odrobinę zbyt miękkim, głębokim głosem. — Ale dopiero po śniadaniu. Proszę, niech się pan nie krępuje — przeniósł spojrzenie na zastawiony stół, — O zabijaniu nie ma, rzecz jasna, mowy. Powiedziałbym nawet, że chodzi o coś wręcz przeciwnego — spoważniał nagle. Dobry humor opuścił i mnie. Odwróciłem się. żeby zawołać robota. — Tutejszy automat.jest chwilowo w konserwacji — usłyszałem głos nieznajomego, zanim zdążyłem otworzyć usta. — Ale Jeśli pan czegoś potrzebuje, to proszę mi tylko powiedzieć. Umiem zastępować roboty. Przyjrzałem mu się. Nie żartował. Pochylił lekko głowę i patrzył na mnie, jakby czekając, czy każę mu posprzątać dom, czy też zająć się strzyżeniem krzewów w ogrodzie. Usiadłem i położyłem ręce na stole. — Jeśli naprawdę chce mi pan zastąpić robota — powiedziałem — to proszę sprawić, żebym mógł zjeść śniadanie bez świadków. Jestem tu na urlopie i nie chciałbym się denerwować. — Służę uprzejmie — odrzekł, wstając. Odwrócił się i odszedł. Usłyszałem jego lekkie kroki na schodach. Chwilę później na dole stuknęły drzwi. Skończyłem jeść, sam wrzuciłem brudne naczynia do promiennika, bo robota rzeczywiście nie mogłem się dowołać, po czym powałęsa-łem się chwilę po domu. Wreszcie wziąłem z półki nad tapczanem pierwszą z brzegu książkę, rzuciłem okiem na nazwisko autora, które nic mi nie powiedziało, i zszedłem na dół. Miałem zamiar posiedzieć na tarasie i poczytać. Ciekaw byłem tych „wybranych nowości wydawniczych”. Ostatni raz książkę, to znaczy powieść, a nie podręcznik, miałem w rękach przeszło sześć lat — temu. Czekał na mnie, oparty o kolumienkę na wprost szeroko otwartych drzwi. Gdyby zamiast przyklepanej czapki włożył na głowę ozdobny pieróg, wyglądałby w tej swojej zbyt długiej, powłóczystej pelerynie jak średniowieczny admirał. — Czy teraz możemy porozmawiać? — spytał, obrzucając mnie smutnym spojrzeniem. Wzruszyłem ramionami, — Złe mnie pan zrozumiał — powiedziałem, — Ja chciałem być sam nie tylko przy stole. O co chodzi? — skapitulowałem nagle. — Myślałem, że skwapliwie skorzysta z okazanej mu tak niespodziewanie zachęty, ale on milczał jeszcze dłuższą chwilę, przyglądając mi się z powagą. W końcu jednak westchnął, wykonał nieokreślony gest ręką i zrobił krok w-moją stronę, odrywając się od kolumienki, która służyła mu za oparcie. — Przede wszystkim powinienem pana przeprosić za wtargnięcie tutaj, i to akurat w porze śniadania, oraz unieruchomienie robota, bo to ja zrobiłem, ale… — Niech pan sobie wyobrazi, że to zdołałem już sam odgadnąć — zakpiłem. — Teraz interesuje mnie tylko, po co zadał pan suie tyle trudu i czego jeszcze zamierza pan tutaj dokonać? — …ale — podjął, jakby nie dotarło do jego świadomości, że coś powiedziałem — sprawa, która mnie tutaj sprowadza, jest zbyt poważna, by zaczynać ją od konwenansów. Prawdę powiedziawszy w ogóle nie wiedziałem, jak zacząć i stąd to moje teatralne zachowanie… — Jeśli jednak nareszcie spłynęło-na pana olśnienie — przerwałem znowu — to może naprawdę zechce pań przystąpić do rzeczy. W ten sposób pozostanie mi nieco nadziei, że odzyskam władzę nad moim robotem i nie spędzę całego dnia w pana towarzystwie, które jest dla mnie, delikatnie mówiąc, kłopotliwe. Wspomniałem już, zdaje się, że właśnie zacząłem urlop… — Z którym nie wie pan, co zrobić — wpadł mi w słowo. Jego głos zabrzmiał raźniej. Odzyskał pewność siebie. — Co? Skąd pan… cóż to za bzdury! — Żadne bzdury — powiedział spokojnie. — Czy mogę wejść? — nie czekając na odpowiedź przeszedł obok mnie i-usiadł w fotelu. Jego wzrok padł na książkę, którą trzymałem w opuszczonej ręce. — Na to w każdym razie naprawdę szkoda czasu — zauważył. — Choć ja, naturalnie, nie znam się na literaturze. Ale mam proporcję, która pana jako astronautę, bionika, uczestnika lotu,P — G”, a także po prostu jako człowieka myślącego, dysponującego sumą własnych refleksji dotyczących pańskiego świata, powinna zainteresować daleko bardziej niż wszystkie modne bestsellery razem wzięte. — Dziękuję za komplement — rzuciłem sucho. — Odwróciłem się, oparłem barkiem o framugę drzwi i utkwiłem wzrok w jego twarzy, tak całkowicie pozbawionej wyrazu, jakby ten człowiek rzeczywiście nosił maskę. Nie potrafiłbym nawet bodaj w przybliżeniu określić jego wieku, nie mówiąc już o bardziej subtelnych spostrzeżeniach, jakich zwykle dostarcza wyraz oczu kogoś, z kim rozmawiamy, jego uśmiech, mimika, ruchy warg, rysunek zmarszczek czy choćby sposób wsłuchiwania się w słowa partnera. — ,Myślącym” nazywamy cały nasz gatunek — ciągnąłem — choć pewne fakty z teraźniejszości i nieprzebrana ich masa w przeszłości pozwalałyby wątpić w słuszność tego określenia. Niemniej muszę przyznać, że czuję się mile połechtany. Wie pan o mnie niemal tyle, ile powinien wiedzieć mój agent ubezpieczeniowy. Znowu obdarzył mnie tym swoim przylepionym uśmieszkiem. — To, co pan przed chwilą powiedział o trudnej drodze homo sapiens do ciągle jeszcze nie osiągniętej dynamicznej stabilizacji, która jest nie stanem, lecz ruchem każdej społeczności, i to ruchem w pożądanym kierunku, potwierdza trafność moich wniosków i mojego… wyboru. Pan żartował, oczywiście, ale ten żart był bardzo symptomatyczny. Ktoś inny nie mówiłby w ten sposób z nieznajomym. A jeśli chodzi o wiadomości, to znam każdy, najdrobniejszy fakt z pańskiego życia. Nie twierdzę, że wiem o panu wszystko, bo zapewne niemało subtelności natury emocjonalnej pozostanie zawsze poza zasięgiem mojego umysłu… i nie tylko mojego, lecz pańskiego także. Zgódźmy się zatem, że wiemy o panu c o najmniej tyle, ile pan sam. Śledziliśmy każdy pana krok od momentu, w którym znalazł się pan na liście załogi „P — G”, a równolegle, w pierwszym etapie, odtwarzaliśmy pańską przeszłość. Proszę mi wierzyć, że zrobiliśmy to precyzyjnie. Odszedłem od drzwi i usiadłem na wprost niego. Przez chwilę wpatrywałem się w jego pustą twarz, jakbym mimo wszystko miał nadzieję dostrzec i zdemaskować odciśnięte na niej piętno obłędu, ale w gruncie rzeczy przestałem już wierzyć, że ten człowiek jest szaleńcem lub choćby tylko kawalarzem. Wyglądał niedorzecznie, to, co mówił, brzmiało niedorzecznie, jednak z wolna narastało we mnie przekonanie, że mam do czynienia z kimś, kto z nie znanych mi, mrocznych i zapewne podejrzanych, lecz w pewien sposób ważkich, a w każdym razie zupełnie konkretnych powodów wtargnął raz na zawsze w moje życie i że tylko od jego woli zależy, jak to życie potoczy się dalej., — Proszę — odezwałem się po krótkiej pauzie. — Pojawiła się liczba mnoga. Już nie: „wiem”, tylko: „wiemy”. „Śledziliśmy”. „Zrobiliśmy”. My, to znaczy kto? — Reprezentuję pewne określone grono… pewien, nazwijmy to tak, ośrodek, o którym nie mógł pan słyszeć. O naszym istnieniu wie, jeśli dobrze pamiętam, pięciu ludzi na całej Ziemi. Pan będzie szóstym, — Co pan powie? — mruknąłem. — Czy to jakaś nowa sekta? Jeśli zaszczyciliście mnie tak niezwykłym zainteresowaniem, to powinniście wiedzieć, że nigdy nie miałem skłonności do mistycyzmu. — Nie. Nie sekta, chociaż przedmiotem naszych dociekań jest istota życia. Życia w ogóle, rozumie pan? Ale nie zajmujemy się absolutnym celem, ku któremu ono zmierza… jeśli taki cel istnieje. A przynajmniej nie więcej niż przeciętna rozumna istota, która choćby wbrew swojej woli stawia sobie pytania dotyczące spraw ostatecznych. Terenem naszej pracy, całkiem racjonalnej i szczerze mówiąc szukającej rozwiązań bardzo prostych, choć niezmiernie skomplikowanych w realizacji, są ściśle określone przesłanki życia, jego rzeczywistej, głęboko pojętej jakości. Oczywiście myślimy i o perspektywach, lecz także jasno sprecyzowanych, wymiernych i raczej bliskich aniżeli tonących w najodleglejszej przyszłości. Nie wyrzekamy się motywacji filozoficznej, bo po pierwsze na szczeblu cywilizacji, jaki osiągnęliśmy, byłoby to niemożliwe, a po drugie precyzując nasze plany, musieliśmy najpierw uzgodnić pomiędzy sobą, czy zgadzamy się co do oceny moralnej podjętego dzieła, zważywszy zupełnie bezprecedensowe ryzyko, jakie to dzieło za sobą pociąga. Ale teraz nie zajmujemy się już filozofią. Prowadzimy prace naukowe i to bardziej techniczno-konstrukcyjne aniżeli badawcze. Zresztą sam pan się przekona. Czy pojedzie pan ze mną? Uśmiechnąłem się mimo woli, choć zapewne nie był to najweselszy uśmiech. — A czy pan pojechałby na moim miejscu? — Nie — rzekł z przekonaniem. — Ale gdybym ja albo którakolwiek z osób, które tu reprezentuję, miał pański charakter, usposobienie, mówiąc zwięźle: pańską.osobowość, to i nasza obecność tutaj, i nasza praca byłyby całkowicie zbędne. A w każdym razie poradzilibyśmy sobie sami i dzisiaj nic nie przeszkodziłoby panu ani w zjedzeniu śniadania, ani w lekturze tej pięknej powieści — wskazał książkę, którą przyniosłem z sypialni. — O ile dobrze zrozumiałem, chce pan powiedzieć, że nie możecie się beze mnie obejść. Co zatem stanie się z waszym wielkim „dziełem”, jeżeli odmówię? Potrząsnął głową. — Nie odmówi pan. Gdybym nie był zupełnie pewien, że wyjdziemy stąd razem, wstrzymałbym się z moimi odwiedzinami albo poprzedziłbym je pewnym… eksperymentem. Ale pan przecież już wie, że można i należy traktować mnie poważnie, prawda? Oczywiście, powiedziałem panu bardzo mało. Jeśli teraz usłyszę „nie”, będę musiał podać panu więcej informacji. Z pewnych względów wolałbym tego nie robić… a poza tym kilka minut spędzonych wspólnie w naszym ośrodku oszczędziłoby panu i mnie mnóstwa niepotrzebnych słów, które w innym wypadku musiałyby zostać za chwilę wypowiedziane. Zaintrygowałem pana, o co w tej sytuacji było zresztą niezmiernie łatwo i czego żadną miarą nie mogę przypisać sile swojej argumentacji. Wiem jednak doskonale, że samo zaciekawienie nie wystarczyłoby, aby spełnił pan moją prośbę. Ale pan mi już uwierzył, że chodzi o sprawę najwyższej wagi, a jest pan człowiekiem o zbyt silnym poczuciu odpowiedzialności, aby rozumiejąc doniosłość mojego zaproszenia powoływać się na swój urlop, a nawet na zbliżającą się wielką wyprawę. Jest pan wszechstronnie wykształcony, a pański umysł mniej lub bardziej świadomie ucieka od wszelkich szablonów i stereotypów. Należy pan do nielicznych ludzi otwartych, bez względu na zasób posiadanej wiedzy i doświadczenia. Jest pan inteligentny, powściągliwy, a nawet nieco nieśmiały; wrażliwy i dobry. Pańskim myślom o otaczającym nas świecie towarzyszy serdeczna troska, wolna jednak od sentymentalizmu. Pana dzieciństwo, od dwunastego roku życia, nie było szczęśliwe, tak jak i młodość, ale nie miał pan o to pretensji do nikogo. Pracował pan ciężko, konsekwentnie, a zarazem spokojnie, aby dostać się do załogi,P — G”, równocześnie jednak zachował pan życzliwość i miejsce w sercu dla każdego, z kim tylko los pana zetknął. Jest pan odważny. Wczoraj wieczór uratował pan dziewczynę, chociaż automaty ratownicze były nieczynne i tonąca mogła pociągnąć pana za sobą… — Nonsens — wzruszyłem ramionami. — Obliczyłem na zimno szansę. Po prostu ja bardzo dobrze pływam. To, co zrobiłem, nie miało nic wspólnego z odwagą. A teraz, jeśli skończył pan już piać hymny na moją cześć… — No, właśnie — przerwał. — Wiedziałem, że pan tak zareaguje. Mówiąc szczerze dopiero wczoraj wieczór, obserwując pana akcję na przystani, doszedłem do wniosku, że mogę przyjść tutaj już dzisiaj. Przekonał mnie o tym sposób, w jaki rozstał się pan z tą kobietą… bardzo ładną przecież. — Czy wczoraj występował pan przebrany za starego konserwatora? — spytałem cierpko. Dotąd cały czas słuchałem go spokojnie, aż nagle, w najmniej spodziewanym momencie, zaczęła mnie ogarniać irytacja. — Czy też może za dziewczynę w białym czepku? — Nie, nie przebierałem się, chociaż co do dziewczyny to istotnie pewien sposób pokierowałem jej ruchami. Widzi pan, dotychczas mieliśmy wprawdzie bardzo wiele danych, ale wszystkie one były zebrane, że tak powiem, zdalnie. Wczoraj po raz pierwszy ujrzałem pana na własne oczy i proszę mi nie mieć za złe, że chciałem wykorzystać tę okazję, aranżując sytuację, w której sam mógłbym się przekonać o słuszności moich poprzednich wniosków. Nie, nie — zaprzeczył tym samym zbyt łagodnym, spokojnym głosem — nie eajmuję się wrzucaniem kobiet do oceanu w celu sprawdzania czyichś umiejętności pływackich lub własnych spekulacji myślowych, mających w dodatku zupełnie przypadkowy związek z pływaniem. Ta lekarka naprawdę tonęła… tyle że może niekoniecznie i akurat wczoraj. Oczywiście, rozumie pan, że ona sama nic o tym nie wie. Nawet ja nie potrafiłbym powiedzieć, czy to zajście miało miejsce miesiąc temu, czy też nastąpiłoby dopiero za kilka dni. Na inną ingerencję niż czasowa z pewnością nigdy bym sobie nie pozwolił. A teraz co się tyczy zimnego, jak pan mówi, obliczenia szans… czyż interesowałby nas człowiek wpadający w panikę lub przeciwnie, rzucający się na oślep w rozszalałe morze, kiedy tylko ktoś zawoła „ratunku”? Przecież nie byłoby mnie tu dzisiaj, gdyby pan, niezależnie od wszystkich cech charakteru, które wymieniłem, nie miał także przygotowania astronautycznego. Żadnego człowieka nie zdążylibyśmy sami wykształcić jeszcze i w tym zakresie… to musieli zrobić za nas inni. — Zaraz, zaraz. Więc kiedy ona się właściwie topiła? Wykonał nieznaczny ruch głową, jakby chciał opanować uczucie zniecierpliwienia. — Powiedziałem panu, że nie wiem… i jest to najszczersza prawda. Kontinua, znane ziemskiej nauce, nie są jedyne… zresztą nawet i one mogą być opisywane w rozmaimy sposób. To stwarza pewne możliwości manewrowania czasem. Oczywiście zawsze w danym momencie ograniczonego rozpiętością skali… ale proponuję, żebyśmy te sprawy odłożyli na później. Czy możemy już iść? Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju. W pewnej chwili stanąłem. — Czy ten wasz,ośrodek” jest daleko stąd? — usłyszałem swój własny głos, brzmiący tak, jakby mówił ktoś niesłychanie pewny siebie i najzupełniej mi obcy. — Bardzo blisko. Leży w masywie Sierra Nevada, po wschodniej stronie głównego pasma, tuż przy granicy rezerwatu. — Kiedy będę mógł wrócić? — Dzisiaj, jutro, za miesiąc lub… nigdy. Poza tą ostatnią ewentualnością, każdy inny termin będzie zależał tylko od pana. — Aha. A łącznie z tą ewentualnością? — Gdyby pan miał nie wrócić, to może się tak zdarzyć jedynie w wyniku decyzji, którą także będzie pan musiał podjąć sam. Mój pojazd czeka na plaży. Pojazd przypominał trochę karetkę, którą odjechała, uratowana przeze mnie lekarka, tak bardzo podobna do Kirsti. Od wszystkich znanych mi ziemskich środków lokomocji różnił się jednak tym, że dla siedzących wewnątrz był zupełnie nieprzezroczysty. Poza tym nie było w nim żadnych ekranów, tablic świetlnych ani urządzeń sterowniczych. Zupełnie jakbym się znalazł w niedorzecznie wielkiej trumnie o zaokrąglonych rogach, wyposażonej w fotele dla czterech nieboszczyków. Dwa z nich pozostały puste. — Jesteśmy na miejscu — powiedział w pewnej chwili człowiek, który przedstawił się jako Robert Stanza i były to pierwsze słowa, jakie padły wewnątrz latającego pudła, odkąd zamknęły się nad naszymi głowami jego prostokątne pokrywy. Chwilę później ponownie ujrzałem błękit nieba. Wyskoczyłem przez niską burtę i rozejrzałem się. Staliśmy w połowie wysokości stromego zbocza, z widokiem na kamienistą, pustą dolinkę, otoczoną wykruszonym skalnym murem. Przez chwilę uległem wrażeniu, że nadal jestem na trzecim poziomie Stacji Alberta i mam przed oczami okolice Krateru Pliniusza. Ale ten krajobraz nie należał do mojego obecnego życia, on stanowił część mojej młodości. Po tych górach chodziłem jako chłopiec, zawsze z zapasem wody i staroświeckim kompasem, jakbym naprawdę wierzył, że nie ma żadnych automatów, gotowych w każdej chwili pośpieszyć mi z pomocą i że muszę koniecznie dotrzeć do najbliższej farmy, zanim rudoszary pył, niesiony wiatrem znad wielkiej pustyni, nie zatrze prowadzących do niej śladów. Przypomniałem sobie, jak to na pożegnanie Wiktor „ostrzegał” mnie przed Komańczami i uśmiechnąłem się. — Podoba się panu tutaj? — zabrzmiał obok mnie miły głos. — Prawda, pan lubi ustronne miejsca. Poza tym to przecież krajobraz pańskiego dzieciństwa. Czy ten człowiek czyta w moich myślach? — Owszem — skinąłem głową. — A w dodatku wasz ośrodek, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje mi się całkiem sympatyczny — zadrwiłem. — Teraz będziemy musieli przejść kawałek pieszo — odpowiedział z niezmąconym spokojem. — Oczywiście mamy i inne drogi, ale te pozna pan dopiero wtedy, kiedy postanowi pan pozostać z nami. Bardzo mi przykro. Odwróciłem się. Stał dwa kroki za mną, na płaskiej powierzchni ogromnego głazu, który jego fruwająca trumna obrała sobie za lądowisko. Ale po samym osobliwym pojeździe nie pozostało ani śladu. Zniknął, nie wiedzieć kiedy i jak, bez najmniejszego szmeru, jakby rozpłynął się w powietrzu. .— Pójdę pierwszy, dobrze? — zaproponował, po czym nie oglądając się ruszył w górę wąską, skośną półką, trawersującą zbocze pod wiszącą tuż nad nami kościstą skałą. Wspinaczka trwała krótko, ale stojące dokładnie na wprost stoku słońce prażyło jak ogień. Kiedy za którymś z kolei kamiennym żebrem odsłonił się nagle niewielki, prostokątny otwór jakiejś jaskini czy starej sztolni, koszula ląpiła mi się do pleców jak posmarowana piekącym klejem. Odwykłem od słońca, w ziemskim rozumieniu tego słowa. Człowiek w niebieskiej pelerynie obrzucił mnie zachęcającym spojrzeniem, po czym wsiąkł w czarną plamę groty., Tak, to była sztolnia, pamiątka czasów, kiedy po opadnięciu szczy-towej fali gorączki złota poszukiwacze rozbiegli się po, całej tej pustynnej krainie, tropiąc ślady żółtego metalu, który miał spełnić wszystkie ich, skądinąd niezbyt skomplikowane, marzenia. Złoto znajdywali rzadko, ale niekiedy odkrywali przypadkiem cienkie żyły srebra i wtedy na kilka miesięcy zamieniali się w prawdziwych górników, ryjąc płytkie szyby i korytarze, skąpo obudowane bezcennym w tych stronach drewnem. Złoto! Jakiż przemożny, magiczny urok musiał na nich wywierać sam dźwięk tego słowa! I pomyśleć, że działo się to wszystko zaledwie kilkaset lat temu… Ile potu, ofiar, krwi i jak niewiele szczęścia nawet dla tych, którzy już, już byli pewni, że właśnie im ono dopisało. Mój przewodnik przeszedł jeszcze dwadzieścia kroków, a następnie stanął i zrobił nieznaczny ruch ręką. W ścianie chodnika powstał otwór, przez który wpadła smuga łagodnego światła. Uśmiechnąłem się, bo przyszło mi na myśl, że ten człowiek prowadzi mnie do baśniowego sezamu, do skarbów ukrytych We wnętrzu góry i czekających tylko na takiego jak ja ubogiego, samotnego młodzieńca — i wykształconego, i inteligentnego, i wrażliwego, i jaki. tam jeszcze byłem, jeśli wierzyć w to, co dzisiaj o sobie usłyszałem. Aha, także dobrego pływaka i astronautę. Czarodziejskie drzwi przeszedłem zupełnie zwyczajnie, uważając, / by nie potknąć się o wysoki, owalny próg. Natychmiast usłyszałem za sobą cichy szelest. Odwróciłem się i ujrzałem, że od chodnika, prowadzącego do słonecznej dolinki, odgradza mnie znowu szczelna zapora, której powierzchnia z tej strony była gładka jak szkło. Przed nami uciekał w głąb tunel o przekroju koła. On z całą pewnością nie należał do starej kopalni. Powłoka gigantycznej rury lśniła czystym, miedzianym blaskiem. — Sezamie, otwórz się — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. — To nie może być prawda. Pan po prostu opowiada mi bajkę albo też ja sam śpię sobie teraz słodko w moim domku pod palma-mt i śni mi się grota hrabiego Monte Christo. Gdzie są te skrzynie, pełne złota i klejnotów? — To, co pan tutaj widzi, zbudowali ludzie, którzy wprawdzie mieli wiele wspólnego z historią, ale nic a nic z bajkami. Ten korytarz, jak i cały podziemny ośrodek, pochodzi z początku dwudziestego pierwszego wieku — mówił dalej. — Góra jest tak po dziurawiona, że przypomina tysiąckrotnie powiększoną bryłę pumeksu. My wykorzystujemy jedynie znikomą część dawnych pomieszczeń, przy czym, rzecz jasna, wyposażyliśmy je we własne urządzenia. Bo pierwotnie funkcjonował tutaj ściśle tajny instytut zbrojeniowy. Stąd te zamaskowane wejścia, no i sama lokalizacja. Ale to właśnie nam odpowiadało — odetchnął głęboko, z wyraźną ulgą. Poczułem lekki zawrót głowy i odruchowo oparłem się o płytę zamykającą wejście. — Och, przepraszam — zawołał cicho — zapomniałem pana uprzedzić. Mamy tutaj trochę inną atmosferę niż na powierzchni. Więcej tlenu i hel zamiast azotu… panu, jako astronaucie, nie zrobi to chyba różnicy? — Nie. Nie zrobi — oprzytomniałem. Z głębi dobiegł narastający świst i nagle przed nami pojawił się otwarty pojazd. Miał kształt przepołowionego walca, którego dolna, zaokrąglona część była dokładnie dopasowana do przekroju rurowatego korytarza. Usiadłem w ostatnim z pięciu ustawionych jeden za drugim foteli. Stanza zajął miejsce tuż przede mną. Pojazd ruszył. Momentalnie ściany tunelu zbiegły się i zniknęły, pozostawiając jedynie skaczące pasma czerwonego światła. Chwilami wydawało mi się, że przelatujemy przez jakieś hale czy rozjazdy, światło przygasało i rozbłyskiwało znowu, ale nie udało mi się dostrzec ani tym bardziej zapamiętać niczego konkretnego. Zresztą cała podróż nie trwała dłużej niż dwie, trzy minuty. Pojazd z niskim, zamierającym gwizdem zaczął gwałtownie zwalniać, aż stanął. Ujrzałem wysoką, prostą ścianę pozbawioną jakichkolwiek otworów czy wypukłości poza dwiema okrągłymi płytkami na wysokości ludzkiej głowy. Obejrzałem się. Ściana zamykała ogromną salę, jakby bezkresną, ponieważ jej perspektywa ginęła w gęstniejącym z odległością mroku. Dno hali przecinały setki prostych bądź powyginanych szerokich rynien, krzyżujących się i rozbiegających we wszystkich kierunkach. Kształtem i rozmiarami te rynny odpowiadały dokładnie dolnym wgłębieniom korytarzy, tak że pojazdy jak ten, który przywiózł nas w to miejsce, mogły się w nich poruszać zupełnie swobodnie. — Jesteśmy u celu — powiedział Stanza. Wysiadł i stanął przodem do ściany na wprost owych dwóch ma- łych płytek. Lita powierzchnia natychmiast pękła, ukazując zarys szerokich, prostokątnych drzwi, których skrzydła cicho rozstąpiły się na boki. — Proszę — usłyszałem. Wyprostowałem się i nie patrząc na osobnika w pelerynie przeszedłem obok niego. Zaraz za wejściem stanąłem. Byłem w pomieszczeniu co najmniej równie wielkim jak ten jakiś dworzec, stanowiący metę pierwszego etapu naszej podziemnej drogi. Przedć mną, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ustawione skośnie względem drzwi niesłychanie długie pulpity z owalnymi, świecącymi ekranami i mnóstwem kontrolnych monitorów. Nieliczne stanowiska dyspozycyjne tkwiły pośrodku białych, podkowiastych stołów, wyposażonych w barwną klawiaturę. W sali nie brak też było zwyczajnych stolików i foteli, a na lewo, pod boczną ścianą ujrzałem szeroki tapczan. Obok tego ostatniego, stała lampa, oświetlająca proste biurko i nieco odsunięte od niego wygodne krzesło. Ten kącik, śmiesznie mały w porównaniu z ogromem mrocznego wnętrza, do którego przecież należał, wyglądał niedorzecznie swojsko i przytulnie. Zu-”pełnie jakby ktoś, kto go zajmował, wyszedł tylko na chwilę załatwić jakąś drobną sprawę, tak że nawet nie opłacało mu się gasić światła. Kilka metrów przed biurkiem ciemniała duża, martwa płyta zwykłego odbiornika holowizyjnego. — To tylko centrala energetyczna — odezwał się Stanza, jakby odpowiadając na moje nieme pytanie. — Zwiedzenie całości dawnego ośrodka zajęłoby panu kilka dni. Doprawdy, szkoda na to czasu. Bardzo, dużo dzieł rąk i umysłów ludzi z dawnych epok zasługuje na wieczny podziw. W wielu zabytkach, dziś niby martwych, jak na przykład w posągach bogów, w których od wieków nikt już nie wierzy, przetrwał mimo to pewien urzekający majestat. Niestety, istnieje też sporo pomników, które muszą budzić zupełnie inne uczucia. W tym, na co pan tutaj patrzy, nie ma nic wielkiego ani wzniosłego, pomimo ogromu myśli i wiedzy, jaki niegdyś wło-żopo w budowę i urządzenie tego podziemnego giganta. Żaden normalny człowiek nie będzie przecież wzdychał z zachwytu, zwiedzając na przykład średniowieczną salę tortur, choćby nie uszła jego uwagi znakomita jak na owe czasy funkcjonalność, a nawet i doskonałość kształtów katowskich narzędzi. Tu, gdzie jesteśmy, wszystko służyło zabijaniu ludzi i zagrażało już nie tylko rozwojowi, lecz zgoła istnieniu ziemskiej cywilizacji.Interesował się pan przecież historią, więc na pewno wiele razy rozmyślał pan o tych niezliczonych dziejowych depresjach, o hekatombach całych narodów, wreszcie o tak niedawnym przecież kryzysie cywilizacyjnym, rozwiązanym w gruncie rzeczy dość szczęśliwie jedynie dzięki temu, że do dwudziestu jeden subcywilizacji istniejących na tej planecie ludzie dodali jeszcze jedną: kosmiczną i dopiero na jej terenie doszli w końcu do porozumienia. Ale mogło się zdarzyć inaczej… — Wszystko to mówił z jakąś szczególną intonacją, cały czas patrząc mi badawczo w oczy, jakby chciał się przekonać,-czy jego słowa robią na mnie pożądane wrażenie. — No, tak — powiedziałem z przekąsem — banalne prawdy nie przestają być, jak wiadomo, prawdami. Ale chyba nie po to pan mnie tutaj przywiózł, żebyśmy, wymieniwszy zdawkowe uwagi na temat przeszłości Ziemi, rozstali się i odeszli, każdy do swoich zajęć. Więc może lepiej będzie, jeśli zechce pan przejść do rzeczy. Nadal na przykład nie mam pojęcia, do czego to mianowicie mogę wam być aż tak bardzo potrzebny? Wydawać by się mogło, że — świetnie radzicie sobie tutaj bez pomocy obcych, wrażliwych, inteligentnych, wszechstronnie wykształconych… i tak dalej. — Przecież zaczyna pan się już domyślać… Pokręciłem głową. — Może. A może nie. W każdym razie… — Wolałby się pan mylić — uzupełnił. — Zgadłem, prawda? Otóż nie musiałem zgadywać. A pan się nie myli… Pomyślałem chwilę, po czym przyjrzałem mu się uważnie. —”Istotnie, wszystko na to wskazuje — przyznałem. — Ale rzecz nie w tym, że wolałbym się mylić. Po prostu nie mogę uwierzyć w słuszność własnych wniosków i podświadomie szukam innego rozwiązania. Pewnie pan się dziwi, że tak spokojnie rozważam to przypuszczenie, bo na razie mimo wszystko chcę mówić jedynie o przypuszczeniach. No cóż, myślę, że zawodowy demonolog w czasach, o których pan przed chwilą wspominał, kiedy owe jakże funkcjonalne sale tortur tętniły, jeśli można to tak określić, życiem, także nie przestraszyłby się zbytnio na widok diabła z rogami i ogonem. A ja jestem zawodowym astronautą i w końcu trudno ode mnie wymagać, bym wpadał w panikę na widok istoty z innego układu słonecznego. Drobna różnica polega jedynie na tym, że diabły nigdy nie przekroczyły progu ludzkich wyobrażeń, natomiast, co muszę niestety przyznać, pana istnienie wydaje mi się całkowicie realne. Dobrze, załóżmy, że się nie mylę. W takim wypadku muszę od razu uprzedzić, że o ile zapewne powitałbym pana życzliwie, a nawet serdecznie, gdybyśmy się spotkali gdzieś w Galaktyce, po wylądowaniu wyprawy „P — G” na pańskiej planecie, o tyle wasza obecność tutaj, ho sam pan stwierdził, że jest was więcej, stanowi dla mnie niemiłe zaskoczenie. Sądzę, że to określenie dobrze oddaje uczucie, jakiego w tej chwili doznaję. No, cóż. Przekonałem się, że wie pan o ludziach dostatecznie dużo, żeby nie zwabiać do swojego „ośrodka” jednego skromnego osobnika dla przeprowadzenia na nim wiwisekcji lub sprawdzenia, jak też długo potrafi wyżyć bez jedzenia. Zakładam, że reprezentuje pan społeczność dostatecznie przyzwoitą, że skoro już tutaj jestem, dowiem się, skąd przybywacie i po co, a wreszcie czego naprawdę ode mnie chcecie. To na razie tyle — zakończyłem z nie całkiem nawet wymuszonym uśmiechem. — Nie oczekiwałem od pana wybuchu entuzjazmu — odezwał się miękko po chwili — ale chwileczkę… — zrobił krok do przodu i zastygł w wyczekującej postawie. Zza któregoś z kolei pulpitu wyłonił się robot, podobny trochę do wielkiej żółtej mrówki z przednią częścią tułowia odchyloną ku górze. Taszczył on ogromny fotel, obity złotawą tkaniną. Kiedy złożył swój ciężar obok tapczanu i wrócił tam, skąd przyszedł, Stanza dał mi znak, żebym podążył za nim. Szybkim krokiem przebył odległość mniej więcej trzydziestu metrów, dzielącą wejście od „kącika mieszkalnego”. Następnie zajął miejsce w odsuniętym od biurka krześle, a mnie wskazał oczami świeżo dostarczony fotel. Jeszcze raz uśmiechnąłem się do uprzejmego osobnika w pelerynie, podszedłem i usiadłem nie w fotelu, lecz na tapczanie, na wprost niego. — Słucham. Znowu przez chwilę milczał, patrząc w przestrzeń ponad pulpitami. Światło lampy padało teraz na jego twarz, która mimo to nie przestała Wyglądać tak, jakby leżał na niej głęboki cień. Była stara, ciemna, nieostra, nadal nie mówiła mi nic. — Wkrótce zostawię pana samego — zaczął w końcu — aby pan mógł spokojnie obejrzeć kilka programów, które przygotowaliśmy na początek. Przedtem jednak… — W jaki sposób wydostanę się stąd, jeśli pana nie będzie? — przerwałem. — Przypominam, że podobno tylko ode mnie zależy, kiedy wrócę do domu. A może nasza umowa przestała już obowiązywać? Może w ogóle nie uznajecie żadnych waszych zobowiązań względem… ludzi? — No, właśnie — skinął głową. — Najpierw muszę rozproszyć pana wątpliwości… chociaż, mówiąc szczerze, mógłbym to sobie darować, ponieważ w gruncie rzeczy pan już mi ufa. Ale powiedzmy, że tego wymaga kurtuazja, jaką jestem winien gościowi… Miał rację. Ufałem mu. Byłem niemal pewny, że to jakieś „grono”, które on reprezentuje, nie ma złych zamiarów ani względem mnie, ani względem nikogo na Ziemi. Jednak to przeświadczenie, skądinąd najzupełniej irracjonalne, stawało się powoli tak silne, że w końcu musiało zapalić w moim umyśle ostrzegawcze światełko. Wróciło pytanie, które po raz pierwszy zadałem sobie patrząc na znane mi od dzieciństwa góry, ale którego teraz nie skwitowałem już pobłażliwym uśmiechem. „ — Czy umiecie czytać w myślach? — rzuciłem ostro. — Tak — odpowiedział spokojnie.. — Nie ma w tym nic niezwykłego. Wy także wykorzystujecie w lecznictwie, badaniach psychotechnicznych, a nawet w komunikacji fale biologiczne, że nie wspomnę już o efekcie Kirliana, tylko używacie do tego celu skomplikowanej aparatury. My znaleźliśmy prostsze sposoby posługiwania się bioprądami i bioradiacją. Ale wracając do tematu, powtarzam raz jeszcze: może pan opuścić to podziemie, kiedy tylko pan zechce. Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, wystarczy sygnał myślowy. — Czy obcując z ludźmi nie moglibyście spowodować, aby to odgadywanie myśli odbywało się na zasadach wzajemności? — spytałem cierpko. — Ja akurat, przynajmniej na razie, rozmawiając z panem, nie muszę się silić na maskowanie swoich ukrytych zamiarów, bo w tej chwili nie mam jeszcze żadnych. Ale czy taka jednostronna przewaga stanowi waszym zdaniem przyzwoitą podstawę lojalnego porozumienia? Rozłożył bezradnie ręce. — Niestety, na to, żeby przestroić pana receptory, a przede wszystkim ożywić te, z których istnienia sam nie zdaje pan sobie sprawy, trzeba by całych długich lat. Natomiast ja przecież nie jestem w stanie zapomnieć tego, z czym zżyłem się od dziecka. — Rozumiem — skinąłem głową. — Po prostu póki co jestem dla was zbyt dziki. Pięknie. Więc kiedy tylko pomyślę, że chciałbym wyjść, pan się zjawi i wyprowadzi mnie na słońce. A co będzie, jeśli prosto stąd pojadę do Rady Naukowej i poinformuję nie pięciu, lecz pięciuset ludzi o istnieniu waszego ośrodka? — Znamy pana zbyt dobrze, aby obawiać się, że opowie pan o naszym spotkaniu komuś niepożądanemu. Zresztą zachowujemy dyskrecję nie dlatego, żebyśmy mieli coś do ukrycia przed mieszkańcami Ziemi. Jeśli chodzi na przykład o profesora Amosjana, to nie ma najmniejszych przeszkód… Wiedział, rzecz jasna, że pomyślałem o Aramie Amosjanie, historyku i teoretyku nauki. Amosjan był jedynym bodaj profesorem, z którym w czasie studiów, a także po nich, do czasu rozpoczęcia stażu w Instytucie Galaktycznym, łączyły mnie stosunki towarzyskie, a nawet więzy nie pozbawionej serdeczności, choć ostrożnej, przyjaźni. — Nodobrze. Więc skąd jesteście? Westchnął. — Mógłbym panu powiedzieć —; rzekł po chwili. — Ale proszę mi wierzyć, że to akurat nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Mówię najszczerszą prawdę. Jeśli przyjmie pan naszą propozycję, to mój świat stanie się inny, a kto wie, czy nie będzie także gdzie indziej. Poza tym istnieje niewielka wprawdzie, lecz całkowicie realna możliwość, choć w pana uszach zabrzmi to trochę dziwnie, że w takim wypadku nas albo nigdy nie było na Ziemi, albo też znamy się nawzajem świetnie i przyjaźnimy od. wieków. Nie przesadzam. Jeśli natomiast pan odmówi, co — jak już wspomniałem — uważam za mało prawdopodobne, wtedy cóż, wyręczy pana ktoś inny. Nie: „zastąpi”, bo to niemożliwe, lecz właśnie „wyręczy”. Taka zamiana zmniejszyłaby jednak szansę powodz-enia. Ale gdyby pierwsza próba, ta, którą właśnie podejmujemy, miała zakończyć się fiaskiem, wówczas… No cóż, wówczas zapewne oficjalnie poprosilibyśmy was o pomoc. Teraz byłoby to przedwczesne, ponieważ na Ziemi niewielu ludzi potrafiłoby zrozumieć nasze intencje i pojąć tałą wielkość zamierzenia. — Aha — mruknąłem. — Może się zdarzyć, że was tu nigdy nie było. Takie małe manewrowanie czasem… to są, zdaje się, pańskie własne słowa. Tyle że tym razem skala byłaby odrobinę większa. Ale to jeszcze drobnostka. Bo nadto cały wasz świat odnajdzie się gdzie indziej, a także inny. Proszę teraz uważać. Czy się mylę wnioskując, że dokładnie to samo dotyczy naszego, ziemskiego świata, jeżeli zaakceptuję wasz pomysł i zgodzę się uczestniczyć w jego realizacji? — Nie myli się pan. Właśnie dlatego powiedziałem, że nie wszyscy potrafiliby obiektywnie osądzić nsze intencje i plany. ,— No, myślę! — parsknąłem. — A czy wydaję się panu, że ja osądzę je bardziej obiektywnie, przystając potulnie na przeniesienie mojej planetki w konstelację, powiedzmy, Niedźwiadka, gdzie Otrzyma siedem księżyców albo właśnie żadnego i gdzie moi ziomkowie, przybrawszy postać żółtych mrówek, jak wasze roboty, będą oddychać metanem, a narkotyzować się tlenem?! Ale pomińmy nawet sprawę Ziemi, choć dla mnie zawsze Ona pozostanie najważniejsza. Załóżmy na chwilę, że istotnie, jak pan to określił, spróbuję „obiektywnie” ocenić wasze przedsięwzięcie. Wiem o nim wprawdzie bardzo mało, ale jak się okazuje dosyć, aby w związku z nim zadać panu jedno pytanie. Podobno zajmujecie się głęboko pojętą jakością życia. I to wasze „zajmowanie się” nie ma charakteru kontemplacji ani poszukiwań kamienia filozoficznego, tylko polega na konkretnych pracach… jak to było?… aha, „techniczno-konstrukcyj-nych”. Czy nie korci was przypadkiem rola jakiegoś prarozumu, stwórcy wszechrzeczy? — Wszechżycia. Tak, można by to ostatecznie nazwać i w ten sposób — odrzekł obojętnym tonem. — A mimo to naprawdę nie jesteśmy mistykami. Bóg wygnał prarodziców z raju, prawda? O ile wiem, ten wątek powtarza się niemal we wszystkich ziemskich religiach. Oczywiście ci wypędzeni nie pozostali bez szans, to byłoby zbyt okrutne. Ale czy wskazano im kierunek, w jakim, powinni pójść z tego Edenu, aby nie zaprzepaścić swoich szans? Ten kierunek nazywamy dziś ewolucją. Czy też ruszyli tam, gdzie musieli, dokąd pognał ich przypadkowy strumień prawybuchu?… — Jakaż bajeczna wizja! Archanioł o dźwięcznym imieniu Big-Bang, z mieczem ognistym w dłoni. Tak, a jakże! Muszę pana jednak rozczarować. Motyw jest równie świeży i oryginalny, jak historia Fausta. Przewija się w setkach fantastycznych i pseudofilozo-Ucznych opowiastek, a także przez niemal wszystkie galerie obrazów i sale koncertowe. Ba, na temat momentu startu ewolucji i okoliczności, które zdeterminowały jej kierunek, pisywano nawet kolo- salne rozprawy o zadęciu naukowym. No, dobrze. A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, dlaczego pan do mnie przyszedł i czego ode mnie chcecie. Tylko już bez żadnych uogólniających refleksji ani przenośni. Konkretnie. — Proszę bardzo. Chcemy, żeby pan, zamiast lecieć z wyprawą „P — G”, wsiadł do statku, który czeka gotowy do drogi na orbicie… w każdym razie w rejonie wielkich planet — wycofał się w ostatniej chwili — i na jego pokładzie opuścił obszar Galaktyki. Już pańscy przodkowie, którzy uczyli się o wszechświecie jako o cztero-wymiarowym jednorodnym kontinuum, wiedzieli, że oddalanie się od Układu Słonecznego musi oznaczać także drogę w głąb czasu. Pana epoka, epoka geoniki, rozszerzyła horyzonty przestrzeni do pięciu wymiarów. Dzięki temu, na przykład, możecie latać z dowolną szybkością. A raczej bez szybkości, bo to pojęcie ma przecież sens tylko wtedy, kiedy dotyczy relacji drogi i czasu. Tymczasem geonika to dopiero próg, tak samo bliski, jak granice Galaktyki. Chcemy, żeby pan przekroczył obydwa te progi. Pańskim celem będzie Centrum wszechświata, czyli, co wynika logicznie z wspomnianych przed chwilą praw ultrafizyki, punkt i moment, w którym ten wszechświat zaczął istnieć. Czy jest pan zadowolony? To znaczy, czy mówię dostatecznie konkretnie? — O, tak! — zaśmiałem się. — Teraz wiem już przynajmniej, czego się trzymać. To znaczy, że zaprosił mnie pan na nie zobowiązującą towarzyską zabawę, coś w rodzaju turnie j u wyobraźni. Zgoda — spoważniałem. — Akceptuję tę konwencję i odtąd będę całą sprawę traktował śmiertelnie serio. A więc — podjąłem po chwili zastanowienia — przyznaję, że podróż, jaką mi pan proponuje, jest teoretycznie możliwa… pisało się o tym już wiele lat temu. Pozostają trzy niewiadome. Rozumie pan, zakładam, że wy dysponujecie pojazdem zdolnym do odbycia tego rodzaju wyprawy, chociaż w uszach współczesnego Ziemianina brzmi to co najmniej fantastycznie. Ale niech będzie. A teraz uwaga. Po pierwsze, przyjmując, że wszystko odbywa się tak, jak pan to przed chwilą przedstawił, ów superstatek znajdzie się u celu dokładnie w momencie prawybuchu. Czyli zostanie objęty eksplozją materii o gęstości równej jedynce ze stoma zerami kilogramów na metr sześcienny, a jego powłoka będzie wystawiona na działanie temperatury, przekraczającej sto miliardów stopni. Otóż obawiam się, że nawet najgenialniejsza cywilizacja nigdy nie zbuduje pojazdu, który nie tylko przetrzymałby podobną próbę, ale i zachował w dobrym zdrowiu kierującego nim żywego pilota. Zważywszy, że tym pilotem miałbym być z waszego, przynoszącego mi zaszczyt wyboru akurat ja, powyższa wątpliwość wydaje mi się dość istotna. Moje przebogate życie wewnętrzne oraz anielski charakter, który pan był łaskaw we mnie wytropić, niczego tu niestety nie zmieniają. Po drugie, margines błędu w programowaniu podobnego lotu byłby tak niewyobrażalnie znikomy, że nikt nie mógłby mieć pewności, czy ów pojazd zatrzyma się w odpowiednim momencie, nie zaś drobny ułamek sekundy dalej, czyli później, czyli już w innym wszechświecie, poprzedzającym obecny, jeśli wierzyć naszym astrofizykom. A taka zabawna pomyłka pociągnęłaby za sobą nieuchronnie fakt, że pilot nigdy już nie mógłby wrócić do swojej ojczystej rzeczywistości, nawet gdyby jakimś cudem przeżył. Ale kwestia powrotu istnieje także w sytuacji, kiedy żadnego błędu nie będzie. Statek dostanie się przecież w czołową falę wybuchu i zanim najszybsze automaty nawigacyjne zdołają wykonać pierwszą operację, zostanie porwany w najzupełniej przypadkowym kierunku. Dokładnie jak ci prarodzice, którym rozgniewany archanioł zapomniał wskazać tej jedynej ścieżki, prowadzącej z raju w jako tako sensowną przyszłość. Może trafić do najodleglejszej mgławicy, z której na pewno nie odnajdzie drogi do domu, a może także popędzić przed galaktykami, ku uciesze astronomów, interesujących się kwazarami. Wreszcie po trzecie, po co? Dla kogoś spragnionego mocnych wrażeń byłaby to z pewnością wycieczka więcej niż pożądana, ale ja osobiście obiecuję sobie dość wrażeń po mojej skromnej wyprawie „P — G”. W końcu nawet zwykły turysta, choćby najbardziej zapalony, nie planuje podróży do wszystkich zakątków, jakie teoretycznie mógłby zwiedzić. Więc powtarzam, po co? Jeśli odpowie mi pan na te trzy pytania, a zwłaszcza na ostatnie z nich, zostanę tutaj, aby przynajmniej wysłuchać z uwagą wszystkiego, co macie mi jeszcze do zakomunikowania. W przeciwnym razie podziękuję panu za towarzystwo oraz, przyznaję, wcale interesujące przedpołudnie, po czym pojadę zjeść obiad i uciąć sobie małą drzemkę. Człowieku… przepraszam, wyrwało mi się… panie Stanza, nawet mecz Wyobraźni ma swoje reguły i swoje granice. Czy naprawdę mógł pan przypuszczać, że choćby w zabawie zgodzę się zrezygnować z udziału w „Pierścieniu Galaktyki”?! Po wszystkich staraniach, jakie poczyniłem, aby dostać się do załogi i po sześcioletnich przygotowaniach! Ze ot tak, dla popisania się fantazją, w przeddzień odlotu pozbawię mó j zespół kółeczka, już idealnie wpasowanego w tryby całej maszyny? Rano, w Aitheropolu, usłyszałem od pana mnóstwo niezasłużonych komplementów. Między innymi była, o ile pamiętam, mowi o tym, że mam poczucie odpowiedzialności. Otóż tak się składa, że mam je istotnie. Odetchnąłem. Poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego, jakby nagle ustąpiła jakaś mgła, z której obecności nie zdawałem sobie sprawy, a która odbierała mi-dotąd ostrość widzenia. — Chwileczkę — powiedziałem ostro, przeczuwając odpowiedź — czy te „uproszczone” sposoby operowania polami bioelektrycznymi służą wam tylko do odgadywania cudzych myśli? Czy też niekiedy sami, ot tak, dla zabicia czasu, przeistaczacie się w.nadajniki,dzięki czemu możecie ingerować w procesy zachodzące w szarych komórkach ludzi, z którymi macie do czynienia? Inaczej mówiąc, czy ja cały czas myślę pod pańskie dyktando? — Nie. Myśli pan. samodzielnie… ja jedynie, powiedzmy, ułatwiam panu dochodzenie do określonych wniosków i staram się stworzyć odpowiedni klimat dla… — …osiągnięcia zamierzonych efektów — odpowiedziałem. — To ostatecznie wyjaśnia mi, z kim mam do czynienia. A ja, naiwny, przyjmowałem za dobrą monetę ten nasz „turniej wyobraźni”. Ba, sam pierwszy użyłem tych słów! Zgrabnie pan to wykombinował. Bawiliśmy się, rzeczywiście! To znaczy ja bawiłem pana jak paja-cyk na sznurku. Dodajmy, pajacyk wyższego rzędu, bo quasi-sapiens. No tak, teraz rozumiem, dlaczego tak spokojnie, a nawet uprzejmie przyjąłem pana wtargnięcie do mojego domku i dlaczego pozwoliłem się tutaj przyprowadzić jak bezwolne cielę. A nadto dlaczego ja, nawet wśród najbliższych uchodzący za odludka i milczka, nie tylko wysłuchuję spokojnie pańskich monologów, lecz także sam gadam i gadam, przyjmując za dobrą monetę wszystkie te bajki i bzdury, jakby wyjęte z protokołu narady nadwornych astrologów z czasów Ludwika Świętego. I to takich astrologów, którzy w przeciwieństwie do innych doskonale wiedzieli o tym,ze są tylko i wyłącznie szarlatanami. Ale zrozumiałem i coś więcej. A mianowicie, że nie było żadnej wspólnej wycieczki w krainę fantazji, że pańska niesłychana propozycja została mi przedłożona w wyniku jakichś waszych ponurych i podejrzanych, ale całkiem realnych machinacji. A co gorsza, traktujecie ją najzupełniej serio. Tymczasem, choćbyście nawet i byli cudotwórcami, to wasza etyka… — Przestałem panu cokolwiek sugerować już przeszło minutę temu — przerwał. — Tylko dlatego zorientował się pan, że przedtem istniała między nami pewna… nazwijmy to… więź myślowa. Mogłem prowadzić tę grę dalej… do końca. Ale potrzebna jest nam pańska decyzja, poprzedzona uznaniem naszych argumentów, a nie pańskie posłuszeństwo. Zapowiedziałem przecież, że wszystko będzie zależało od pana… i pan mi uwierzył. Najzupełniej słusznie — wstał, wyprostował sięi spojrzał na mnie jakoś dziwnie. — A przestałem ingerować w pańskie myśli, ppnieważ oswoił się pan już z sytuacją na tyle, by samodzielnie, chłodno i z rozwagą ocenić nasze intencje. Nadto przyszła pora, abym zostawił pana samego. Przygotowaliśmy kilka programów — wskazał biurko, na którego płycie teraz dopierozauważyłem coś w rodzaju miniaturowego pulpitu z trzema rzędami maleńkich klawiszy. — Powinien pan je obejrzeć — ciągnął — i przeanalizować. Uważam, że moja obecność stanowiłaby przeszkodę, bo wiem przecież, że zawsze myślało się panu najlepiej w zupełnej samotności. Jeśli będzie pan miał jakieś pytania, odpowiem przez głośnik. Jest tutaj — wyciągnął rękę wskazując ścianę poza mną. — A gdyby pan chciał przerwać seans i opuścić to miejsce, aby zastanowić się w innym otoczeniu lub też odejść na zawsze, wystarczy mnie zawołać. Przyjdę od razu. \! jeszcze jedno. Zanim wyjdę, chciałbym na chwilę wrócić do tego, co pan powiedział o swoim poczuciu odpowiedzialności. Proszę mi wierzyć, że doceniam je w pełni. Rozumiem, że perspektywa rezygnacji z wyprawy „P — G”, dezercji, jak pan to w myślach nazywa, wydaje się panu teraz nie do przyjęcia. Ale, proszę pana, ani ja, ani moi towarzysze nie jesteśmy durniami, choć takie stwierdzenie brzmi zapewne trochę rozbrajająco. Musieliśmy się liczyć z pańskim poczuciem lojalności względem ludzi, z którymi spędził pan ostatnie pięć lat życia, a więc i z pańską reakcją na naszą propozycję. Jeżeli mimo wszystko rozmawiamy teraz w tej hali, jeśli traktujemy pana udział w realizacji naszego planu jako coś niemal Pewnego, to musimy mieć ważkie powody, aby tak mniemać. Przy>- znaję, że z pańskiego punktu widzenia sam termin naszego wystąpienia musi się wydawać co najmniej niefortunny. Ale musieliśmy odczekać, aż zakończy pan pełny cykl szkolenia astronautycznego, co nastąpiło przedwczoraj, a z drugiej strony nie możemy przecież odwlekać sprawy aż do dnia, w którym odleci pan na trzydziestoletnią ekspedycję. Ten punkt jest zatem jasny, prawda? Natomiast wracając do istoty problemu… no, cóż, prowadząc na przykład duży statek kosmiczny, jest pan odpowiedzialny nie tylko za wszystkich obecnych na pokładzie, lecz także za tych, którzy mogą przypadkiem znaleźć się na waszej drodze. A jednak jeśli będzie pan miał do wyboru zniszczyć miotaczem jednoosobową rakietkę, która na skutek błędu pilota leci prosto w was z. szybkością meteorytu albo też narazić życie, powiedzmy, trzydziestu ludzi, podróżujących wraz z panem, to oczywiście wybierze pan tę pierwszą ewentualność. Człowiek jest odpowiedzialny za siebie, za swoją rodzinę, za całe społeczeństwo, za Ziemię… i za życie w kosmosie. Kolejność stopni tego logicznego ciągu może, a zdaniem niektórych powinna być akurat odwrotna. To sprawa bardzo delikatnej natury. Nasze nadzieje, związane z pana osobą, opierają się nie na czym innym, jak właśnie na pańskim poczuciu odpowiedzialności, tylko że bierzemy pod uwagę, nazwijmy to tak, odpowiedzialność wyższego rzędu. Na razie nie mam nic więcej do powiedzenia. Proszę teraz obejrzeć programy, które przygotowaliśmy dla pana. Nie żegnam się, bo niebawem wrócę. Skrzydła drzwi zsunęły się za nim bezgłośnie. Zostałem sam. Chwilę siedziałem bez ruchu, po czym potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem. — Szkoda, że ktoś, kto urządzał ten śliczny pokoik, zapomniał o lustrze — powiedziałem półgłosem. — Chętnie stanąłbym teraz przed nim i spojrzał w oczy temu osobnikowi, który pojawiłby się naprzeciw mnie. Miałbym mu niejedno do zakomunikowania. Do zakomunikowania? O, nie! Ja tylko zadawałbym pytania. Jedno po drugim, bez wytchnienia, jakbym wbijał gwoździe w dębową skrzynię, w której udało mi się uwięzić diabła ze starej, słowiańskiej bajki. Wstałem i omijając biurko podszedłem do pierwszego pulpitu. Przez umieszczone na nim ekrany przebiegały dane liniowe i cyfrowe, w okienkach czujników drgały kolorowe wstążki. Pulpit ciągnął się przez całą szerokość czy też może raczej długość hali, za nim w odległości kilku metrów stał następny, dalej trzeci, czwarty, piąty… Wszystkie mrugały do mnie lśniącymi oczami kontrolnych lampek, przyciągały oczy pastelowymi tarczami ekranów. „Ośrodek” pracował. Wróciłem do biurka, przysunąłem do niego krzesło, usiadłem i oparłem się opuszkami palców o krawędź blatu. Jakiś czas wpatrywałem się w stojącą teraz dokładnie na wprost mojej twarzy ślepą płaszczyznę holowizora, po czym przeniosłem wzrok niżej. Wprawiona w biurko płytka, którą wskazał mi Stanza, miała przyciski oznaczone cyframi od jedynki do dziewiątki. Przymknąłem na moment oczy, otworzyłem je na powrót, raz jeszcze pomyślałem, że jest absolutnym nonsensem, aby mnie, najspokojniejszego człowieka pod słońcem, spotykały podobne przygody, a następnie szybkim ruchem wcisnąłem pierwszy klawisz. To nie był zwykły holowizor. Obraz posiadał głębię, jakiej nie potrafiłby zapewnić żaden znany mi typ odbiornika. W jasnogra-natowej pustce obracały się nieskończenie powolnym ruchem trzy półprzeźroczyste srebrnobiałe bryły. Ich kształty wydały mi się zupełnie niedorzeczne, ale nie mogłem im odmówić osobliwego piękna. Przypominały ostro zakończone graniastosłupy gigantycznych górskich kryształów. Jednak kąty załamania ich płaszczyzn, wydłużone rozwidlenia krawędzi, wreszcie gładkie, nieco skośnie ścięte podstawy, tworzące w rzucie poziomym uproszczony rysunek gwiazd o wielkiej liczbie ramion, kazały z miejsca odrzucić możliwość naturalnego pochodzenia tych migocących tworów. Przyglądałem im się dobrą chwilę, nie bez tej autentycznej, choć nieco naskórkowej satysfakcji, która zawsze towarzyszy momentom olśnienia nieskazitelnie doskonałą formą. Ale w tym widowisku nie chodziło o formę. Przekonałem się o tym spostrzegłszy, że otoczenie kryształowych brył ciemnieje, przechodząc z granatu w głęboką czerń, i że zaczynają w nim występować cieńsze od” włosa, złote, świecące nitki. Chwilami układały się w jakieś rysunki, w których odnajdywałem coś znajomego, czego jednak nie potrafiłem zidentyfikować, by niemal natychmiast ulec ponownemu rozproszeniu. Raz biegły prosto, nieregularnie zagęszczonymi wiązkami, to znowu wpadały w płaskie, łuki. Naraz zrozumiałem. Patrzę na gwiazdy. Znajome, „ziemskie”, to znaczy gwiazdy widziane z Ziemi. Konstelacje nieba południowego, wprawione w ruch tak szybki, że mój wzrok rejestrował jedynie ich przemykanie, jak klisze holografu rejestrują w nocy światła rozpędzonych pojazdów. A jeśli tak, to lśniące na ich tle rzeźbiarskie konstrukcje zapewne mają być statkami kosmicznymi. I to tylko one mknęły z niesłychaną chyżością przez niebo, które trwało nieruchomo, a mnie wydawało się rozpędzoną karuzelą jedynie dlatego, że oczy projektora, wyświetlającego program, cały czas „odprowadzały” pokonujące przestrzeń pojazdy. Proszę. A więc to czymś aż tak pięknym miałbym polecieć w głąb czasu. Jakże kusząca perspektywa! A może się mylę? Nie. Nie pokazywaliby mi jakichś przypadkowo wybranych konstrukcji, choćby najdoskonalszych, ale pozbawionych ścisłego związku z moim ewentualnym udziałem w realizacji ich prześwietnych planów. Widowisko było przecież przygotowane specjalnie i wyłącznie dla mnie. Z czerni, jakby z najdalszych rejonów kosmosu, wybiegły nagle białe cyferki, szybko urosły do takich rozmiarów, że mogłem je odczytać nie wytężając zbytnio wzroku i zaczęły się mnożyć, tworząc na obrzeżu ekranu coraz bardziej zawiłą sieć skomplikowanych wzorów. Niektóre pojęcia, dotyczące na przykład kursu, temperatury powłoki statków czy gęstości materii, wyrażane uniwersalnymi symbolami, chwytałem w lot, ale i one, tutaj, nie mówiły mi nic. Na domiar złego wzory rozrastały się w iście komputerowym tempie. Jeżeli ten spektaki był pomyślany jako wykład, który miał mi przynieść odpowiedź na najprostsze bodaj pytania dotyczące ich „prac techniczno-konstrukcyjnych”, to Stanza i jego koledzy, kimkolwiek byli, grubo przecenili moje możliwości percepcyjne. Już prawie połowę przestrzennego obrazu zajmowały wielopiętrowe kolumny cyfr poprzedzielanych — lub przeciwnie: połączonych, skąd miałem wiedzieć? — znakami, które widziałem pierwszy raz w życiu. Jakieś ciasne, otwarte z obu stron spirale, jakieś złamane w połowie długości odcinki łuków, bezsensowne drobne fragmenty najprzeróżniejszych brył… w, tego, żebym się wstydził, tylko po prostu nie przyszłoby mi do głowy, że potraktuje pan swoje obowiązki aż tak wszechstronnie. — Jeśli chodzi o nadchodzącą noc — zmienił temat — to nie ulega wątpliwości, że należałoby ją spędzić teraz… chciałem powiedzieć, tutaj. Musi pan jednak dobrze wypocząć przed jutrzejszym dniem, a w tych warunkach — zatoczył ręką łuk, obejmując nim panoramę pustyni — nie byłoby to możliwe. Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proponuję, abyśmy już obecnie pożegnali Ziemię i przenieśli się do naszego ośrodka. Znajdzie pan tam zupełnie znośne warunki… a w wypadku, gdyby oni odkryli ośrodek i tak nic nie uratuje naszego przedsięwzięcia. — Z tą drobną różnicą, że przy okazji i mnie nic nie uratuje — zauważyłem, oddając mu opróżniony pojemnik. — Jak to właściwie jest z wami i z nimi? Uważają was za zdrajców? Czy tylko dezerterów? Orientują się, co zamierzacie zrobić? — Nie… nie sądzę — odrzekł bez przekonania. — Zresztą, to chyba nieistotne. Widzi pan, dla nas tak czy inaczej nie ma powrotu… — Tak, to już słyszałem. Nadal jednak nie wiem, w jaki sposób Stanza, pan i ilu was tam jeszcze jest pod ziemią, zmyliliście czujność swoich rodaków, że tak długo zostawiali „was wspokoju? No i jak to się stało, że w końcu mimo wszystko was znaleźli? Nawiasem mówiąc ten fałszywy konserwator najwyraźniej zareagował, kiedy powiedziałem: Stanza. Już przedtem musiał trafić na jakiś ślad, skoro w ogóle pojawił się akurat u mnie, ale nabrał pewności dopiero wtedy, gdy usłyszał, że ostatnie dwa dni spędziłem w towarzystwie Stanzy. Czyżby pana kolega używał tutaj swojego prawdziwego nazwiska? — Niezupełnie… chociaż, jak wynika z rozwoju wypadków, postą, pił dość nieostrożnie. „Stanza” to wasz fonetyczny odpowiednik na szego określenia… jednego z określeń, zresztą raczej archaicznych, oddających pewną specyfikę istot wyższego rzędu. Żywych istot. W tym znaczeniu, w jakim wy używacie pojęcia „istota wyższego rzędu”, kiedy mówicie na przykład o psach, koniach czy małpach. Także, rzecz jasna, o ludziach. Dość na tym, że kiedy wymówił pan to słowo, przybysz z naszego świata od razu musiał zrozumieć, że przypadkiem znalazł się na właściwym tropie. Przypadkiem, ponieważ oni nie mieli żadnych wskazówek, gdzie nas szukać. Tego jestem pewny. Jednak z pewnością wysłali patrole do wszystkich znanych cywilizacji, a przecież, jak pan już wie, nie musieli czekać, aż ktoś im powie, że zna miejsce naszego pobytu. Mamy… mają bardzo czułą aparaturę do wzmacniania i przechwytywania fal biologicznych. Co zresztą nie dawało im wcale gwarancji powodzenia. Przecież musieli objąć inwigilacją tryliony istot na wielu globach. Przypuszczam, że działali metodą selekcji. Założyli, że będziemy się starali nawiązać kontakt ze starannie wybranymi mieszkańcami planety, którą upatrzyliśmy sobie jako teren działania. Kogo mogliśmy wybrać? Łatwo było odgadnąć, że osoby zawodowo związane z astronautyką, ponieważ któż jeśli nie specjaliści z dziedziny badania kosmosu powinni przyjąć ze spokojem i zrozumieniem fakt pojawienia się obcych? A kto spośród waszych astronautów osiągnął największe zaawansowanie w swoim zawodzie? Oczywiście uczestnicy przygotowywanej wyprawy „P — G”. Ja na ich miejscu rozumowałbym w każdym razie właśnie w ten sposób i tu, na Ziemi, od razu otoczyłbym szczególną opieką pana i pańskich dwudziestu sześciu towarzyszy. Widocznie inni spędzali swój urlop bardziej, powiedziałbym, tradycyjnie, wśród krewnych, przyjaciół czy znajomych, z którymi wspólnie oddawali się sportom i zabawie. Pan natomiast był sam, a w dodatku niemal bezpośrednio po przybyciu nad Ocean zaczął pan znikać na całe dni, nie dbając o plażę, pływanie i uroki ziemskiego lata. Strzelili… i trafili. — Tak — burknąłem ponuro. — Jestem przecież odludkiem. Nieraz dawano mi do zrozumienia, że moje usposobienie pozostawia wiele do życzenia, nie sądziłem jednak, że może sprowadzić na mnie prześladowców z okolicznych galaktyk. Dobrze — westchnąłem. — Niech już będzie któryś z tych zacisznych kącików, jakie podziwiałem w waszych podziemnych apartamentach. Kuchnię, jak mnie pan sam o tym przed chwilą przekonał, macie wcale niezłą, a spać umiem wszędzie. To należy do naszego zawodu, prawda? — Tak. Chwileczkę… — Proszę poczekać! — zawołałem, widząc, że na powrót kładzie dłonie na swoim pulpicie. — Przenieśliśmy się w to miejsce — wskazałem brodą kamieniste wzgórze, nad którym gęstniał już mrok — czy też w ten czas tak, że dokładnie widzieli naszą uciecz-. kę. Czy nie czekają na tej drodze, którą chce pan… wracać? — Nie. To niemożliwe— rzekł z pewnością w głosie. — Gdybyśmy powtarzali tę operację w nieskończoność, zapewne w końcu udałoby im się nas złapać. Prawdopodobieństwo, że dokonają tego za pierwszym razem, jest mniej więcej jak jeden do minus piętnastu. Albo i mniejsze. Gdyby istniała gra, polegająca na wybraniu właściwego czasu z całej matematycznej talii, rozrzuconej przez naturę, byłaby to najtrudniejsza gra pod słońcami. — A zatem grajmy — powiedziałem. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że nadal stoję na schodach prowadzących do sypialni w moim cichym, letnim domku i widzę robota, który — rzecz niesłychana u automatów — później niż ja zorientował się, że powiedział za dużo. Że jego słowa „nie wspomniałem o…”, wymówione przed chwilą, demaskowały go jako szpiega. Jeśli o czymś nie wspomniał, to znaczyło, że gdyby był mniej dyskretny, mógłby poinformować rzekomą pielęgniarkę, a raczej pielęgniarkę, która rzekomo mnie odwiedziła, o miejscu mojego pobytu. Miejscu najzupełniej mu nie znanym, jeśli był nadał tylko zwykłym usługowym robotem. Natychmiast jednak świat znowu zmętniał mi w oczach, a kiedy przejrzałem, nie było już ani pustyni, ani wygodnego wnętrza aithe-ropolskiego bungalowu. Stałem na zawalonym gruzami dziedzińcu jakiegoś starego kościoła, o czym świadczyły resztki wieży i leżący w pobliżu wielki, kuty z żelaza krzyż, przeżarty rdzą. Niskie, poszarpane ruiny ścian rzucały dzikie cienie na strzaskane, kamienne płyty i wyrastające spomiędzy nich suche osty oraz pojedyncze witki twardolistnych krzewów. Cisza aż dzwoniła w uszach. W pewnym momencie mimo woli spojrzałem w górę, wydało mi się bowiem, że z nie istniejącej dzwonnicy dobiega srebrny, przeciągły brzęk, jakby — duch kościelnego ujął właśnie sznury sygnaturki. Za chwilę wprawnym ruchem rozkołysze metalowe serce, by uroczy”- stym, rytmicznym dźwiękiem zjednoczyć myśli rozproszonych wiernych i odnaleźć drogę do ich żywych serc. — Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać — zaszemrał tuż obok mnie glos tak cichy, że ledwie słyszalny, który mimo to zadudnił mi w uszach jak grzmot. Bezwiednie odskoczyłem krok do tyłu i przywarłem plecami do ściany. — Co pan robi? — Blane rozejrzał się błyskawicznie. — Czy… — Nie wygląda pan na kościelnego — przerwałem. — Raczej już na ducha ojca Hamleta — obrzuciłem spojrzeniem jego powłóczystą pelerynę. — Tylko że tamten był grubszy. Musiał być grubszy, piastując godność króla — odetchnąłem głęboko. — Do licha, ale mnie pan przestraszył… — Ja… bardzo mi przykro — przyglądał mi się nieufnie, jakby podejrzewając, że i ja jestem podstawiony, jak przedtem mój własny robot. Po chwili jednak uspokoił się. — Musiałem odprowadzić swój pojazd. Nie wjechalibyśmy nim przez awaryjne wejście. Czy pan coś może zauważył?… Lub usłyszał? — Owszem. Widziałem gromadkę Meksykanów, z których każdy miał na sobie świąteczne poncho utkane z pięknie barwionej wełny i każdy trzymał dłonie złożone do modlitwy. To oni, przybyli tutaj za chlebem, zbudowali przed wiekami ten kościółek. Nie przeczuwali, że Bóg, który odmieni życie na Ziemi, zjawi się dopiero wtedy, kiedy ich kości dawno już zbutwieją w pyle pustyni i że będzie miał za towarzysza, a nawet opiekuna, przybysza z innej planety, odgadującego boskie myśli z taką łatwością, z jaką oni odgadywali z chmur nadejście jakże rzadkich tutaj deszczów. Ale to pana nie interesuje, prawda? — No… widzi pan… nie, dlaczego… — wybąkał. Był tak wyraźnie strapiony, że musiałem się uśmiechnąć. — Nie jest pan bezbłędny — powiedziałem. — Nie ma pan pojęcia, jak mnie to cieszy… chociaż pewnie nie powinno, bo każdy przejaw waszej słabości ujmuje mi nieco szans. Ale mimo to tak jestem zadowolony, widząc u któregoś z was przejaw zakłopotania, że byłbym gotów pana uściskać… gdybym wiedział, co znajdę pod tą peleryną. Człowiek nie lubi, kiedy mu ktoś przerywa marzenia, więc musiałem się zemścić… Przepraszam. — Jak na astronąutę jest pan jednak dość wrażliwy — zauważył. Roześmiałem się. — No, tak. Teraz jesteśmy kwita. Ale zrobiło się późno — spoważniałem. — Nocujemy tutaj? Podszedł do najbliższego zachowanego fragmentu ściany i pochylił się. Z odsłoniętego nagle prostokątnego otworu padła na ruiny smuga łagodnego światła. — Proszę — wskazał mi drogę. — Dużo macie tych awaryjnych przejść — musiałem zgiąć się jak scyzoryk, bo ukryte drzwi były bardzo niskie, a zaraz za nimi korytarz zbiegał stromo w dół. Mój głos zadudnił piwnicznym echem. — Wykorzystujemy tylko te, które zastaliśmy, przybywając tutaj — odpowiedział, zamykając za sobą zamaskowany otwór. — Kiedy budowano ten ośrodek, aby prowadził prace dla armii, wszystkie ukryte wejścia wraz z siecią korytarzy służyły nie tylko konspiracji, chociaż o niej, rzecz jasna, także nie zapomniano, lecz przede wszystkim miały zapewnić możliwość szybkiej i bezpiecznej ewakuacji na wypadek katastrofy czy eksplozji. Dla przykładu, miejsce, w którym się znajdujemy, jest oddalone od głównych pracowni w górach o przeszło osiemdziesiąt kilometrów. — Alea iacta est… — mruknąłem. — Proszę? — Nic, nic. Tak powiedział kiedyś pewien Rzymianin, przystępując do mordowania innych Rzymian. Na szczęście kości, które tutaj fabrykowano, nigdy nie zostały rzucone. W ogóle nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl akurat to powiedzonko. Znalazłoby się mnóstwo znacznie bardziej stosownych… Korytarz przestał się obniżać. Po chwili weszliśmy do przestronnej komory, której dnem biegły znajome, wklęsłe tory. Kilka sekund później zaszumiało i przed nami zmaterializował się czółno-waty pojazd. Na przednim fotelu siedział Stanza. — Popełniłem poważny błąd, pozwalając panu udać się do domu — powitał nas zmartwionym głosem. — Wprawdzie u nas nic panu nie grozi, ale teraz ściągną tutaj patrole z całej Galaktyki. Przez najbliższą dobę nic się nie zdarzy, bo ośrodek jest szczelnie ekranizowany, boję się Jednak podróży na orbitę Plutona. W układach planetarnych mamy bardzo ograniczone pole manewru… musimy pokonywać odległości, zachowując ciągłość lokalnej przestrzeni i nie możemy korzystać ze statków o napędach, jakie stosuje się” przy lotach dalekiego czasu. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że zostaniemy odkryci. Wówczas… — Mamy około czterdziestu godzin — powiedział cedząc słowa Blane. Nie patrzył na żadnego z nas i wyglądał na pochłoniętego jakąś myślą, która właśnie przyszła mu do głowy. — Gdyby… — urwał. — Niczego nie mogę obiecać — podjął po dłuższej pauzie — ale od razu przystąpię do pracy, W najgorszym wypadku zdążę się upewnić, że nie mam racji… jeśli jednak udałoby mi się zastosować… — znowu nie skończył. — Zmiany konstrukcyjne byłyby niezbyt wielkie, tylko programy… — O czym mówisz? — spytał cicho Stanza. — O doraźnym przemieszczeniu wycinka sfery czasu — odpowiedział nadal niezbyt przytomnym tonem Blane. — O pewnego rodzaju pożyczce… która, w razie gdyby pan Hagert wystartował jutro o ściśle określonej godzinie, rokowałaby pewne szansę powodzenia. Coś zaczęło mi świtać. — Chcecie zaciągnąć kredyt w świecie, a raczej wszechświecie, jaki istnieje p o moim udanym locie? — Sądzę — rzekł powoli i dobitnie Stanza, patrząc nie na mnie, tylko prosto w oczy Blana — sądzę, że to właściwe określenie… Ziewnąłem. Zamysł był niewątpliwie więcej niż frapujący, ale ja, po ostatnich trzech dniach,czułem się już uodporniony na wszelkie możliwe rewelacje. Trafiłem do tej samej wielkie] hali, w której obejrzałem pierwszy, wstępny seans przygotowanego dla mnie szkolenia. Dziś także panował tutaj mrok. Tylko słabnące z odległością pastelowe płomyki czujników na pulpitach świadczyły o tym, że prace technicz-no-konstrukcyjne trwają. Za to „kącik mieszkalny”, zamknięty w kręgu pogodnego, mlecznego światła padającego od stojącej obok tapczanu lampy, wydawał się tym bardziej zaciszny i sielski. Teraz oprócz biurka, fotela i krzesła znalazło-się tu także miejsce dla barowego stoliczka, zastawionego barwnymi butelkami. Tapczan był zasłany świeżą pościelą, a na poduszce leżała biała piżama, jakby Przeniesiona tutaj z mojej letniskowej sypialni. Z mroku wyłonił ę robot i postawił na biurku tacę z kolacją. — Rozpieszczacie mnie — powiedziałem. — Wprawdzie jako skazańcowi przysługuje mi prawo do ostatniego życzenia, ale zachowam je na jutro. Pośpieszyliście się. Poza tym Blane nakarmił mnie już jak matka dziecko. Jeśli tak dalej pójdzie — ciągnąłem, siadając przy biurku — będziecie musieli przekonstruować kabinę mojego szklanego pocisku, a także skafander, ponieważ nie zmieszczę się ani w jednym, ani w drugim. — Łazienka jest w niszy, o tutaj — Stanza wskazał mi niewielkie drzwi, dyskretnie ukryte w ścianie. — Czy na pewno nic już panu nie trzeba? — Nie. Słyszy pan przecież, że mówię dużo i od rzeczy. Zawsze tak się ze mną dzieje, kiedy jestem śpiący. Rozprzężenie, wie pan. — Dobranoc. — Dobranoc. — Świat musi upaść, a to z winy nauki — powiedział grobowym głosem Amosjan. Nagle zaśmiał się szyderczo. — Jesteśmy irracjonalnym produktem skutków ubocznych! Gigantyczne śmietnisko, w którym grzebią szarlatani i młodzi asystenci, szukając kęsów strawy materialnej i duchowej w odpadkach powstałych dostatecznie dawno, by mogły budzić zaciekawienie i nadzieję na odkrycie jakiegoś przeoczenia starych nauczycieli! Znam się na tym! Jestem historykiem nauki. Robi ona wszystko, wszystko, rozumiesz?! — tylko bez myśli o tym, co powinna robić! Jest bezrozumna! Wypsnęła się nam jak mydło z dłoni jeszcze w dwudziestym wieku! Nie ma priorytetów, etyki ani celu! I ty, ty, nie donoszony płód cywilizacji ukształtowanej przez taką naukę, chcesz całemu istnieniu narzucić swoją pozlepianą z resztek osobowość?! Ty, „Ga-laktydo”?! Ha, ha, ha! — Przecież sam mnie pan zachęcał… — broniłem się słabo. — Bo chciałem sprawdzić, czy istnieje granica ludzkiej ignorancji, nieodpowiedzialności i pychy! Ale nie ma jej! I pomyśleć, że ja, ja sam, mogę stać się jutro czy pojutrze, kiedy spełnisz swój akt tworzenia, podobny do ciebie! „Tworzenia”! Koń by się uśmiał! Ha, ha, ha!… Chciałem zaprzeczyć, powiedzieć, że pycha jest ostatnią wadą, o jaką mnie akurat można by posądzić, ale nagle odkryłem, że jestem niemy. Nie mogłem wykonać najmniejszego gestu głową, ręką, nie-mogłem poruszać wargami. Chwilę później z charakterystycznej gry załamanych promieni światła docierającego do moich oczu odgadłem, że tkwię wewnątrz kryształowego prostopadłościanu, jak pomnik oblany szkłem. A zaraz potem ujrzałem, że Amosjana otacza i więzi dokładnie taki sam blok przezroczystej masy. Jego srebrnobiałe włosy lśniły jak obraz ułożony z miniaturowych pryz-macików. Raptem pomiędzy nami ukazał się Stanza. Szedł spowity w mrok, który jakby wypływał z niego samego, wysoki wyprostowany, z dumnie uniesioną głową. W ciemności, powiększającej jego sylwetkę, dostrzegłem maleńkie, złote punkciki gwiazd. — Góro, do nogi — powiedział Stanza. Teraz dopiero zauważyłem, że z jego prawej dłoni wybiega długa smycz, u końca której na dwóch małych nóżkach biegł księżyc w kształcie rożka, taki, jaki rysują dzieci. Nigdzie nie polecę! — chciałem zawołać, ale nadal nie mogłem dobyć głosu. Jednak Stanza umiał przecież przechwytywać myśli. — Już czas! — rzucił surowo., Napiąłem mięśnie do bólu, zęby rozkruszyć moją szklaną klatkę. Na próżno. Stanza zaśmiał się cicho, po czym powtórzył: — Już czas. — Już czas, panie Hagert — patrzyłem szeroko otwartymi oczami w pozbawioną wyrazu twarz Stanzy, pochylonego nad moim tapczanem. — Minęła dziesiąta. Wprawdzie program przewidziany na dzisiaj jest krótki, ale sądzę, że będzie pan chciał odbyć trening, jaki zawsze przechodzą wasi astronauci bezpośrednio przed startem. Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku jego dłoni, a potem na podłogę, szukając księżyca, imieniem Góro. Nie było go, oczywiście. Odetchnąłem głęboko, zamknąłem oczy i mocno potarłem powieki Palcami. Następnie ponownie spojrzałem na istotę, która wyszła z mojego snu. — Mówi pan, dziesiąta? — mruknąłem. — Tak, proszę pana — gdyby nie odrobinę zbyt miękkie brzmie-nle głosu, mógłbym pomyśleć, że przemówił do mnie grzeczny, do-0”owy robot. Wstałem, zrzuciłem piżamę i nago poszedłem do łazienki. Stanza odwrócił głowę, jakby szczegóły ludzkiej anatomii były czymś, z czym pomimo usilnych starań i najlepszej woli absolutnie nie mógł się oswoić. Kiedy wróciłem, na biurku czekało już śniadanie. Zjadłem je w asyście milczącego emigranta z gwiazd, po czym pozwoliłem zaprowadzić się do owej sali, a raczej studni, gdzie umieszczono makiety statków. — Czy wy miewacie sny? — spytałem, zagłębiając się w świetlistej masie, w której miałem odnaleźć niewidoczną kabinę. — Sny? Wiem, o czym pan mówi. Nie, nie miewamy snów. — Szkoda. Może bylibyście nieco mniej pewni siebie — przybrałem pozycję pilota spoczywającego w zwykłym fotelu i ułożyłem się wygodnie. Pulpit przede mną był czarny. Wielki ekran zniknął. — Dzisiaj przećwiczymy ręczne sterowanie podczas startu i lądowania — zawyrokował Stanza. — Na wszelki wypadek… \ Po kilkunastu krótkich pozorowanych lotach, przerwanych w momencie, gdy zacząłem wykonywać wymienione przez Stanzę manewry z taką samą łatwością, z jaką wczoraj przyśpieszałem lub opóźniałem bieg czasu wokół pojazdu, przyszła kolej na awaryjne zdejmowanie zapisu osobowości. Najpierw musiałem się wraz z fotelem obrócić do tyłu. Wtedy ujrzałem wtopione w kryształ zarysy pudełkowatych pojemników, trochę podobnych do tych, w jakich przechowuje się szczególnie niebezpieczne bakterie. — Gdyby pan przeprowadzał tę operację po wylądowaniu na jakiejś stacji pośredniej, do czego zmusiłaby pana na przykład konieczność wyskalowania uszkodzonych automatów nawigacyjnych, choć nic takiego nie powinno się zdarzyć, wówczas mógłby pan zasobniki wraz z aparaturą stymulującą wyjąć na zewnątrz — powiedział Stanza. — W takim wypadku powinien pan najpierw wypchnąć ze statku jeden kompletny zestaw zapisujący, a dopiero potem wysiąść samemu. Z powrotem, rzecz jasna, należałoby odwrócić kolejność. Aparatura natychmiast odnajdzie właściwe miejsce, gdy użyje pan podręcznego kondensatora energii wiązań. I wystarczy, jeśli pan poprzestanie na jednym zabiegu, bo chociaż w statku jest więcej zasobników, to pozostałe, po umieszczeniu w ich sąsiedztwie nowego, właściwego zapisu, zaktualizują się automatycznie. — Co mam zrobić? — Proszę wejść pomiędzy projektory a matryce i pozostać tam przez piętnaście sekund. Głową naprzód… niech się pan położy i oprze brodę na tej wklęsłej ramie, którą ma pan przed oczyma… o tak. — Nic dobrego z tego nie wyniknie — wystękałem. — Wątpię, aby świat mógł stać się choć odrobinę lepszy, jeśli zostanie przepojony moimi myślami… jakie przychodzą mi do głowy w tej chwili i w tej pozycji… Ale niech już będzie. To co, mam marzyć, że wszyscy są piękni i dobrzy? Czy też rozmyślać o najwyższym powołaniu cywilizacji… wszystkich, jakie tylko istnieją? — Nie. To, co pan myśli w czasie zdejmowania zapisu, nie ma istotnego znaczenia. Nie chodzi przecież o pańską obecną, już ukształtowaną psychikę, ale o wzory natury ogólnej. O możliwości tkwiące w układach, stanowiących treść pana osobowości. Właśnie te układy i tylko one składają się na podstawową masę informacyjną, jaką otrzyma wszechświat w przełomowych stadiach swej ewolucji. — Jestem najzupełniej pewien — mruknąłem jeszcze — że Pan Bóg nie stwarzał świata, leżąc na brzuchu. Może dlatego jest taki, że teraz trzeba go poprawiać… Rozdział VII Minęła piąta po południu. Zacząłem się nudzić. Znałem dobrze to uczucie. Tak objawiał się u mnie niepokój. Jedni chodzą nerwowo z kąta w kąt, drudzy gryzą jakieś ziarenka, jeszcze inni oddają się z nagłym, płomiennym zapałem zajęciom, które odkładali od lat, a ja się nudziłem. Spokój przyszedł dopiero pod wieczór, wraz ze Stanza, Blanem i jeszcze jednym osobnikiem podobnym do nich jak ostatni z trojaczków. Głowa tego ostatniego tkwiła w obcisłej, wełnianej czapeczce. Rondelek z daszkiem — Stanza, rozdeptana furażerka Ja Blane i rozciągnięta skarpetka — nowy, noszący, w każdym razie tutaj, nazwisko Alden. Nik Alden. Chyba tylko dla mnie wymyślili taką rozmaitość nakryć głowy, bo sami musieli się przecież rozpoznawać po jakichś innych szczegółach. Jadąc w stronę wyjścia, wpatrzyłem się w świetlistą smugę korytarza. — Do widzenia, „ośrodku” — powiedziałem w pewnej chwili. — Nie zobaczymy się już nigdy. Albo na zawsze zostanę wśród gwiazd, albo też powróciwszy w te okolice przekonam „ię, że są tu tylko uczciwe góry, bez krecich śladów niesławnej ziemskiej przeszłości. Bo ta przeszłość była inna. — Tego nie możemy być zupełnie pewni — rzekł poważnie Stanza. — Jeśli tak, to niczego nie możemy być pewni — odparłem. — Ja bowiem nigdy nie zaczynałbym wojen i nie wymyślał wielo-warstwowych bomb bionicznych. Nie robiłbym także wielu innych rzeczy. — Dlatego to właśnie pan leci dzisiaj realizować nasz plan — wtrącił Blane. — Ale przecież jest pan człowiekiem. — To prawda — przyznałem z zastanowieniem. — Prawda. Chociaż w waszym towarzystwie nawet tego nie jestem w stu procentach pewny… — Żadna żywa istota nie rozumie, że jest szczęśliwa, dopóki nie przekona się, jak bardzo może jej być źle — powiedział sentencjonalnie i trochę ni w pięć, ni w dziewięć ten nowy, Alden. — Uderzająco podobną myślą, choć wyrażoną nieco bardziej a propos, podzielił się ze mną wczoraj stary konserwator numer dwa, w odróżnieniu od numeru pierwszego, zadowolony ze swego losu. Jednak wydawać by się mogło, że o czym, jak o czym, ale o szczęściu nie powinniście wiedzieć zbyt wiele. A jeśli przypadkiem wiecie, to nie powinniście się do tego przyznawać… przynajmniej przede mną. Przecież opuściliście swój świat, a teraz mnie wysyłacie tam, gdzie jeszcze i już zarazem nie ma żadnego świata tylko dlatego, że wasza cywilizacja jest szalenie nieszczęśliwa. Na tym rozmowa utknęła, ponieważ zatrzymaliśmy się w znanej mi już z poprzednich pobytów komorze, której jedna ze ścian ukrywała drzwi prowadzące na zewnątrz. Wysiedliśmy. — Czy pan umie nie myśleć? — zwrócił się do mnie Stanza. — Gdybym był rzeczywiście taki skromny, za jakiego pan mnie uważa, to odpowiedziałbym, że jest to jedyne, co umiem — uśmiechnąłem się, chociaż nie było mi wcale wesoło, zrozumiałem bowiem, co kryje się za tym dziwnie brzmiącym pytaniem. — Mówiąc serio, spróbuję. Astronauci przechodzą pewien trening… psychiczny. Jednak panowanie nad funkcjonowaniem własnych ośrodków mózgowych jest jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek próbowano mnie nauczyć. — Tak, oczywiście. W każdym razie dobrze, że pan o tym wie. Proszę dołożyć wszelkich starań, żeby pańskie myśli były… nijakie. — Z tego wynika, że rozmawiać też nie wolno? — Raczej nie. Ukazało się słabe światło bezchmurnego, wieczornego nieba. W jasnym jeszcze granacie lśniło zaledwie kilka gwiazd. Wyszliśmy, na powietrze. Atmosfera w podziemiu była może nawet lżejsza niż na powierzchni, ale jakaś obca. Odetchnąłem pełną piersią i rozejrzałem się. Skalne szczyty zamykające horyzont rysowały się niezwykle wyraziście, jakby ich kontury fosforyzowały delikatnym, srebrnawym blaskiem. Nad całą bezludną okolicą panowała wszechwładnie cisza. Kilka metrów niżej, u stóp zbocza stał ów osobliwy łazik, wyposażony w owalny pulpit i aparaturę, za pomocą której Blane przeniósł siebie i mnie w czas pustyni, gdzie nie mógł nas dosięgnąć podstawiony robot ani jego mocodawcy, a potem do ośrodka, zahaczając „w drodze powrotnej” o mój domek — w chwili, gdy miałem zostać zaatakowany, może ułamek sekundy wcześniej lub później, co na szczęście nie miało znaczenia. Obok łazika ciemniał masyw dużego pojazdu, na pierwszy rzut oka przypominającego zwykły trioplan. W jego burcie widniał duży otwór. Po opadniętej klapie schodziły właśnie dwa zwykłe automaty, jakie spotyka się na każdym większym dworcu. — To nie jest trioplan — powiedział cicho Stanza. — Nadaliśmy tylko statkowi taki kształt, aby nie zwracać na siebie uwagi. A więc statek. Żegnaj, Ziemio. Automaty wprowadziły łazika do wnętrza dużego pojazdu i zamknęły za nim pokrywę włazu. — Możemy wsiadać — Blane, nie oglądając się na nas, ruszył pierwszy. Po przeciwnej stronie w burcie statku znajdował się luk osobowy. Natomiast wewnątrz nie było już nic, co przypominałoby normalny, ziemski pojazd. Cztery fotele, ustawione w dwóch rzędach, dookoła wklęsłe, nieprzytulne ściany nieokreślonej barwy. Z przodu półokrągły, panoramiczny ekran. Pod nim pulpit sterowniczy, niepodobny do żadnego z tych, z jakimi miałem dotąd do czynienia. Dwa pierwsze fotele zajęli Stanza i Alden. Mnie wskazano miejsce z tyłu. Siedziałem sam, ponieważ Blane, mruknąwszy coś pod nosem, zniknął w wąskim przejściu, prowadzącym z kabiny pilotów do wnętrza pojazdu. Zapewne miał zamiar czuwać przy aparaturze, jaką zainstalował w swoim łaziku. Przypomniałem sobie, o czym była mowa wczoraj, zanim poszedłem spać. — Czy Blanowi udało się skonstruować to nowe urządzenie, nad którym miał pracować całą ostatnią dobę? — spytałem. — Chyba tak — odpowiedział Stanza.! — Chyba? — Urządzenie istnieje, ale nie zostało przecież poddane praktycz nemu egzaminowi. Będziemy mogli je sprawdzić tylko w obliczu katastrofy, kiedy zajdzie autentyczna konieczność. Innymi słowy… — …jeśli dolecimy żywi na Plutona — podchwyciłem — i jeśli doczekamy momentu mojego prawdziwego startu, to będzie zna-czyć, że urządzenie albo działa, albo nie było potrzebne. Potrafilibyście zarazić optymizmem nawet mumię Amenhotepa Czwartego, jeśli została ona odnaleziona w Tell el-Amarna, czego niestety nie wiem. Kiedy opuścimy Ziemię? — Właśnie schodzimy z orbity — odpowiedział zwięźle Alden. Umilkłem. Statek nie tylko wyglądał inaczej, lecz także stwarzał warunki lotu najzupełniej odmienne od tych, do jakich przywykłem. Nie zorientowałem się nawet, kiedy opuściliśmy atmosferę. Czujniki i dane przeskakujące przez ekran także nic mi nie mówiły. Na szczęście nie musiałem uczyć się prowadzenia pojazdów, którymi dotychczasmiały zwyczaj podróżować istoty mieszkające tam, skąd przybył Stanza. W moim kryształowym szpikulcu poczuję się znowu pilotem. Mijały minuty. Lot w dalszym ciągu przebiegał tak spokojnie, jakby był jeszcze jednym elementem szkolenia, proy/adzonego systemem złudzeń. — Minus sześćdziesiąt — powiedział w pewnej chwili Alden. Sześćdziesiąt sekund. Czy to możliwe? — Orbita Plutona? — spytałem z niedowierzaniem. — Tak. Nie rozmawiajmy. Dla pokonania drogi, którą my zostawiliśmy za sobą w trzy minuty, najszybszy z ziemskich statków potrzebowałby kilkudziesięciu godzin. W obrębie Układu Słonecznego nie można stosować napędów geonicznych. Obraz na ekranie uległ nieznacznej zmianie. Na pierwszym planie ciągle toczyła się gra liczb i linii, ale poza nimi, w głębokim tle, rozbłysły gwiazdy. Chwilę później pośrodku tarczy zaczęła gęstnieć brudnobrązowa plama. Pluton. I nagle, w niezauważalnym ułamku sekundy, wszystko znikło. Wnętrze kabiny wypełniła chmura, czarna jak śmierć. — Minus dwie! Panie Lin, atak! To jest atak!!! Uwaga! Oni… — dobiegł mnie z ciemności rozpaczliwy, urwany okrzyk Stanzy. Teraz czułem, że statek przyśpiesza. Przyśpiesza, choć do celu, to znaczy do miejsca postoju kryształowych pojazdów, które miały wraz ze mną ponieść szkielet nowego programu całemu światu, pozostały dwie sekundy! — Co mam robić?! — wyciągnąłem na oślep rękę, żeby odnaleźć Stanzę, ale Stanzy nie było. Nie było także jego fotela. Zacząłem gorączkowo macać wokół siebie, jednak wszędzie trafiałem na pustkę. — Halo! — zawołałem jeszcze raz, już ciszej. — Co mam robić? Cisza. Cisza i czerń, tak głucha, tak nieprzenikniona, że nie tylko słuch i wzrok wydają się nierzeczywistym wspomnieniem. Nieobecne jest także całe moje ciało z jego wszystkimi zmysłami oraz środowiskiem niezbędnym, aby mogło istnieć i żyć. Znowu mijają sekundy, lecz teraz każda z nich oznacza wieczność. Jeśli nie jest nią naprawdę. Czy istnieje jeszcze jakikolwiek statek wokół mnie? Czy też w tej chmurze, ciężkiej jak zaprawiony sadzą miód, pędzę samotnie przez próżnię, poza granicami czasu i przestrzeni? Przez moment wydawało mi się, że zwalniam. Było to przelotne wrażenie, które natychmiast ustąpiło. Znowu nie działo się nic. Uniosłem dłoń i podsunąłem sobie pj”zed same oczy zegarek, ale.nie dostrzegłem bodaj zarysów okrągłej, świecącej tarczy. — Wysiadać — zabrzmiał czyjś spokojny głos. Jego brzmienie nie było mi obce. Tak mówili Stanza, Blane i Alden. Wstałem. Zamiast miękkiej wykładziny podłogi poczułem pod nogami twardą płytę, gładką i śliską jak lód. Nie czułem jednak chłodu, który powinien bić od niej ku górze. Nie czułem na skórze ani temperatury, ani śladu najmniejszego ruchu w atmosferze. Gdyby nie drapiąca, bolesna suchość w gardle, nie wiedziałbym, że oddycham. — Iść. Były to rozkazy rzucane obojętnym, rzekłbym nawet: uprzejmym tonem. Ich lakoniczność świadczyła raczej o kłopotach językowych mówiącego aniżeli o jego opryskliwości. Zrobiłem kilka, kroków, ostrożnie stawiając stopy. Szedłem pochylony, czujny i dzięki temu zdołałem utrzymać równowagę, chociaż dwa razy poślizgnąłem się jak łyżwiarz podczas pierwszej lekcji. Naraz ujrzałem przed sobą zamglone kontury wysokiej bryły. Posunąłem się jeszcze o jeden krok i nagle chmura ustąpiła. Na wprost mnie, w odległości może pięćdziesięciu metrów, widniał wielki, pękaty walec, zakończony „u góry niezgrabną, przypłaszczo ną wieżyczką. Walec, a raczej, jeśli zważyć jego wysokość, pionowa rura była osadzona na sztorc pośrodku placyku o twardej i gładkiej nawierzchni. Placyk otoczono płotem, sporządzonym z jednej szerokiej wstęgi elastycznego tworzywa o barwie malinowej. Cały ogrodzóny”,teren zalewało światło, padające nie wiadomo skąd, bo nigdzie nie dostrzegłem ani jednego reflektora, a nawet zwykłej lampy. W dodatku niebo nad walcem iplacykiem było czarne, pełne dalekich gwiazd. - — Bliżej. Na tle podstawy pionowej konstrukcji stały trzy twory, które w pierwszej chwili wziąłem za automaty. Może zresztą były nimi napiowdę, chociaż kiedy przyjrzałem im się lepiej, a zwłaszcza kiedy zaczęły się poruszać, zauważyłem w nich pewną nieokreśloną miękkość, charakterystyczną dla istot, zbudowanych z ciała i kości. Z tym że w ich przypadku ciała było bardzo niewiele, natomiast kości, jeśli już trzymać się terminów zaczerpniętych z ziemskiej anatomii, tworzyły przedziwne szkielety, przypominające cienkie, splątane liny, zwisające ze złamanych masztów. Przyszło mi na myśl, że jeśli Stanza i jego towarzysze właśnie tak wyglądali w rzeczywistości, to trudno się dziwić ich pelerynom, golfom i czapeczkom, bez których nie pokazywali się ziemskim tłuściochom. Była to jednak przelotna myśl, bp sytuacja raczej nie sprzyjała zgadywaniu, co też mogło spotkać moich niedawnych współpasażerów. A nie potrafiłem jakoś zastanawiać się, jak wyglądali, nie współczując im równocześnie. W najlepszym razie czekał ich los nieco tylko gorszy od mojego. — Bliżej. Głos płynął z miejsca, gdzie znajdowały się trzy ażurowe stwory, ale brzmiał tak, jakby mówił ktoś stojący tuż przede mną. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i stanąłem znowu. Nie śpieszyło mi się. — Wejść. Trzeba. — W podstawie walca widniał wąski,czarny otwór. Właz. A więc zapraszają mnie do statku. Wnosząc z krajobrazu, jeśli można tak nazwać ogrodzone. i oświetlone poletko w morzu czerni, odbyłem już dostatecznie daleką drogę od momentu, kiedy pojazd Stanzy przestał nagle istnieć i zamienił się w posępną chmurę. Ale teraz mam wyruszyć dalej. Zapewne bardzo daleko, skoro nie wystarczała owa chmura, lecz potrzebny był specjalny statek. Właz znajdował się dokładnie na przedłużeniu linii, biegnącej ode mnie ku trójce kosmicznych Don Kichotów. Zęby posłuchać ich ostatniego wezwania musiałbym iść prosto przed siebie, a doszedłszy albo czekać, żeby mnie przepuścili, albo przecisnąć się pomiędzy nimi. Na to ostatnie zupełnie nie miałem ochoty. Ruszyłem jednak, tyle że bardzo powoli. Podłoże stawało się stopniowo mniej śliskie lub, też ja przyzwyczaiłem się już do jego znikomej przyczepności. W każdym razie szedłem coraz pewniej. Co nie znaczy, że coraz pewniej się czułem. Dzieliło mnie od nich nie więcej niż piętnaście metrów, kiedy raptownie straciłem ich z oczu. Ich samych, ich walcowaty statek, pole, na którym stał, i otaczający go malinowy płotek. Powróciła najczystsza, martwa czerń. Pośliznąłem się i upadłem. To znaczy byłbym upadł, gdyby moje ciało, zgodnie z prawem grawitacji, które tu dotychczas obowiązywało, osunęło się w dół i znalazło tam tę lodową podłogę lub jakiekolwiek inne oparcie. Nagle przeniosłem się jednak w stan nieważkości, jak na ćwiczebnych bazach orbitalnych. Wraz z chmurą pojawił się tym razem jak gdyby naładowany elektrycznością wiatr, który przeniknął mnie na wskroś, zamroczył mi umysł i sparaliżował moje mięśnie. Nie było to uczucie obezwładnienia, raczej zmęczenia, a jeszcze lepiej bezgranicznego rozleniwienia. Czarny obłok zaczął teraz gnać wokół mnie, a może razem ze mną, z szaloną szybkością. Przez zmrużone powieki widziałem przelatujące smugi, podobne chwilami do wyrwanych z korzeniami i niesionych huraganem wielkich drzew. Nagle nastała cisza. Wicher ustał, zrobiło się jasno. Przez chwilę czułem jeszcze mrowienie w szczękach i skroniach, kurczowo łapałem powietrze, ale od razu oprzytomniałem usłyszawszy obok siebie głos, który zawołał: — Prędko! Zero! Te ich głosy różniły się jednak czymś, co dla niewprawnego ucha z pewnością pozostawało nieuchwytne. Lecz ja zbyt długo przestawałem już ze Stanza, żeby się pomylić, y. Stał tuż zamną, na platformie, chyba zawieszonej w przestrzeni, ponieważ spoza kręgu światła patrzyły na mnie gwiazdy. W tym momencie zorientowałem się, że mam na sobie najprawdziwszy próżniowy skafander z aparaturą tlenową, czujnikami wewnątrz ku listego, przezroczystego kasku i że dotykam wargami miękkiej końcówki przewodu aprowizacyjnego. — Nie ma sekundy do stracenia — usłyszałem w słuchawkach, przylegających do moich skroni. Tym razem jednak głos należał do Aldena, który stał nieco dalej niż Stanza i wskazywał dłonią trzy dobrze mi znane wielkie, kryształowe sople, nawet tutaj pełne swojego czystego, nierzeczywistego blasku. Wisiały swobodnie, pozbawione pozornie ciężaru, dotykając bokami brzegu latającej terasy niby poziomej tarczowej piły, która miała je przepołowić. — Mam wsiąść? — spytałem, ruszając w ich stronę. — Przed chwilą także nakłaniano mnie do podróży. Mało brakowało, a bylibyście mnie nie zastali. Więc jednak Blanowi udało się wypróbować swoją aparaturę — mimo woli pokręciłem głową z niedowierzaniem. — Jak to właściwie jest? Już wróciłem? — Najpierw musisz wystartować, Lin — odpowiedział Stanza. — Wybacz, że mówię ci po imieniu, ale sądzę, że naprawdę zostalibyśmy przyjaciółmi, gdybyśmy mogli się spotkać… potem. — A nuż się spotkamy? — stałem już obok środkowego statku, szukając na rękawie skafandra owego aparaciku, który pozwoliłby mi wniknąć do środka pojazdu. Był na swoim miejscu. Dotknąłem czubkiem palca małego guziczka, ale jeszcze go nie wciskałem. — Wiesz przecież, że nie. Jednak jeśli nie wystartujesz w ciągu najbliższych piętnastu sekund, to wrócisz tam, skąd teraz przybywasz. Urządzenie Blana może rozwijać pełną moc nie dłużej niż przez trzydzieści sekund. Połowa tego czasu już minęła. — Słowem, udało wam się, a przy was i mnie „pożyczyć” od przyszłego świata zaledwie trzydzieści sekund, — powiedziałem, wdu-szając przycisk. Równocześnie stanąłem na krawędzi platformy, odwróciłem się i natarłem plecami na masę statku, która posłusznie wpuściła mnie, wybuchając radosnym światłem, jakby ucieszona, że tak bezbłędnie umiała przechować pamięć kształtów mojego ciała. Właśnie to światło, takie przynajmniej odniosłem wrażenie, opięło mnie niewidoczną błoną i wraz z nią zaniosło na fotel pilota. Roz-siadłem się wygodnie, zlustrowałem czujniki, które ujrzałem przed sobą na wysokości oczu, i sprawdziłem klawiaturę pulpitu sterowniczego. — Przez najbliższe dziesięć sekund jesteśmy jeszcze bezpieczni — mówiłem dalej, obserwując ekran — ponieważ istniejemy w przyszłym, dobrym świecie, przyjaznym wszystkiemu, co żyje. — Już pewnie tylko pięć sekund — u góry panoramicznej tarczy zapalił się napis: „start”. — Żegnajcie. I dziękuję wam… mimo wszystko. Odpowiedzi nie było, bądź też już do mnie nie dotarła. Chciałem jeszcze spytać, co zamierzają robić w przedziale czasowym po ustaniu pracy zdumiewającego urządzenia Elana, a przed osiągnięciem przeze mnie celu lotu, czyli zanim ten świat na zawsze stanie się taki, jaki był przez ostatnie pół minuty, ale cokolwiek bym usłyszał, mogło służyć najwyżej zaspokojeniu mojej pustej ciekawości. I tak nie byłem w stanie wpłynąć na zmianę ich losn. Mogłem się co najwyżej pocieszać, że jeśli moja podróż potrwa istotnie tak krótko, jak mnie zapewniano, to ich współcześni krajanie po prostu nie zdążą obejść się z nimi zbyt okrutnie. Zerknąłem na ekran. Był tu rzecz jasna tylko jeden, mniejszy. Ten drugi, na którym obserwowałem odwrócony film, ilustrujący wzrost wszechświata, a następnie dzieje życia, służył wszak jedynie celom dydaktycznym. Miał mnie przekonać, że naprawdę lecę w głąb czasoprzestrzeni, a więc że przynajmniej pod tym względem zamiar Stanzy i. jego grupy jest najzupełniej realny. Winien mi był także unaocznić całą nieszczęsną przypadkowość ewolucji natury, szukającej sobie dróg na oślep i bez planu, oraz tak samo bezładną historię nie zaprogramowanych cywilizacji. Teraz, mając świeżo w pamięci seanse szkoleniowe, mogłem sobie wyobrazić; jak wygląda świat, przez który właśnie lecę. Zamiast słowa „start” u góry tarczy widniała liczba: czternaście miliardów. Zdążyłem przebyć prawie pięć. Pięć miliardów lat. Pomyśleć, że automaty tego pojazdu, mknącego ku prapoczątkom czasu, są wyskalowane w tych samych jego jednostkach, jakimi operują stare, nie ufające robotom gospodynie podczaspieczenia ma-zurków lub przyrządzania ja jęk na miękko. W sekundach minutach. Trzynaście miliardów lat do celu. Dwanaście. Jedenaście. Dzie… Przez ekran przebiegła plama, jakby przed receptorami czujników pojawiła się mała chmurka. Jedenaście. Dwanaście. Trzynaście. — Co się stało? — spytałem nieswoim głosem, przypomniawszy sobie, że statek wyposażony jest w „centralny węzeł informacyjny”, umiejący mówić. Cisza. Piętnaście miliardów. Szesnaście. Jeszcze trochę, a znajdę się z powrotem w punkcie startu. Znowu nie wiedziałem, kiedy pojazd zawrócił. A już zupełnie, dlaczego. — Jak to, dlaczego — powiedziałem półgłosem. — Skończył się nowy, dobry świat. Skończył się czas ochronny. Zrozumieli, co zaszło i przedsięwzięli, co należy, żeby udaremnić moją piękną wycieczkę podjętą w jakże szlachetnym celu, którego jednak oni stanowczo nie doceniają. Na razie zaprosili mnie do siebie z powrotem. Muszą mieć urządzenia wynalezione już po emigracji Stanzy i dlatego nie znane ani jemu, ani Blanowi. One to pozwoliły im nie tylko nawiązać kontakt z moimi pokładowymi automatami, lecz także zmusić je do posłuszeństwa. Stanza, nie Stanza, to w końcu są automaty zbudowane na podstawie ich informatyki, i c h technologii i działające zgodnie z prawami i c h fizyki. Osiemnaście miliardów. Został jeden. Przestałem myśleć o nieuchronności mojego losu. Przestałem myśleć o czymkolwiek. I właśnie w tym stanie ducha, tak niebezpiecznie zbliżonym do rezygna-cji, doznałem nagłego olśnienia. Moja apatia ulotniła się jak sen, przerwany gwizdem sygnału alarmowego. — Blokada! — wrzasnąłem — Przechodzę na ręczne sterowanie! — jednym ruchem przerwałem sprzężenie automatów nawigacyjnych z blokami pamięciowymi. Ekran sczerniał i zgasł. Zniknę-ły także światełka czujników. Ale kiedy położyłem dłonie na pulpicie sterowniczym i przystąpiłem do manewru hamowania, przekonałem się, że statek reaguje normalnie. Że moje polecenia, wydawane z kabiny, są silniejsze od zdalnych impulsów przekazywa-, nych… skąd? Z tego ogrodzonego poletka, na którym spoczywał walcowaty pojazd? Mniejsza z tym. Odzyskałem więc władzę nad statkiem. Pięknie; I co dalej? To pytanie, z pewnością wymagające natychmiastowej odpowiedzi, było jednak zarazem zgoła retoryczne. Nie miałem wyboru. Musiałem gdzieś wylądować i odczekać spokojnie jakiś czas, przed podjęciem próby powrotu na właściwy kurs. Pobratymcy Stanzy ani chybi nie pokazali jeszcze wszystkiego, na co ich stać. Lądowanie niczego wprawdzie nie gwarantowało, ale jeśli otaczające mnie pokładowe automaty będą milczeć dostatecznie długo, może moi prześladowcy zgubią ślad? Niemożliwe, żeby potrafili nieustannie patrolować cały wszechświat, wszędzie i zawsze. Może potem uda mi się przemknąć niepostrzeżenie? Łatwo jednak powiedzieć: wylądować. Sterując ręcznie, mógłbym szukać już nie Ziemi; bo ona i tak nie wchodziła w rachubę, już nie jakiejkolwiek żywej planety, lecz pierwszego lepszego układu gwiezdnego setki, ba, tysiące lat. Poprzez przezroczystą masę statku widziałem czystą czerń nieba i gwiazdy, nieruchome teraz, jako że leciałem bardzo powoli. Niemniej z każdą chwilą zbliżałem się do mojej dotychczasowej teraźniejszości, a więc i do penetrujących ją istot, które wbrew ich woli postanowił uszczęśliwić Stanza, A gdyby tak polecieć dalej… a raczej później? Nie. Może i zobaczyłbym własny świat za, powiedzmy, milion czy miliard lat, ale byłby to obraz nieprawdziwy. Ten świat będzie przecież wyglądał inaczej, ponieważ go zmienię. A muszę go zmienić… jeśli mam żyć. Zresztą, nie wolno mi zbliżać się do współczesności. Nawet gdybym zaledwie przemknął przez nią, jak meteor, zwiększyłbym ogromnie ryzyko, co byłoby karygodną głupotą. Nie powinienem zatem szukać chwilowego azylu zbyt blisko obecnego położenia i czasu Ziemi. Nie mogę także stanąć za daleko, to znaczy za wcześnie, bo nie znalazłbym jeszcze potrzebnej mi atmosfery. Czy miliard lat temu powietrze, na przykład na naszej planecie, nadawało się już do oddychania? Nie byłem tego pewny. Jedyne wyjście to odnaleźć układ słoneczny możliwie najbardziej podobny do naszego, a w nim glob, krążący wewnątrz ekosfery, który od obecnego momentu w procesie ewolucji dzieliłoby jakieś pół miliona lat. Byłby wtedy jeszcze pusty… a mnie zapewniłby spokojne i bezpieczne schronienie. Tylko jak to zrobić?… Znowu mijały sekundy i minuty. Wykonywałem łagodne zwroty, aby zyskać większe pole widzenia, równocześnie bez przerwy przeczesując oczyma gwiezdną przestrzeń. Te zmiany kierunku były całkowicie realne, odsłaniały wciąż nowe mgławice, konstelacje i pojedyncze, jasne słońca, a zarazem pozorne, bo przecież mogłem lecieć tylko albo w głąb czasu, albo też z powrotem, ku jego granicom, ciągle rosnącym, ciągle od początku obliczanym przez współczesnych mi ziemskich astronomów. Prowadziłem półmartwy su-perstatek, przeznaczony do podróży poza światami ludzkiej fizyki w taki sposób, w jaki dziecko prowadzi swoją plastikową rakietkę na kółkach pomiędzy klombami śródmiejskiego parku, ale w tej łatwości pilotażu także tkwił fałsz, przeciw któremu protestowały mój umysł i moje zmysły. Wszak niezmiennie zmierzałem doni kąd. Mogłem przeciąć czasoprzestrzeń szybciej niż myśl, a równocześnie kosmos nagle objawił mi się w swojej pierwotnej grozie, bijącej z jego obszaru, daleko przekraczającego zasięg człowieczej wyobraźni, dokładnie tak, jak jawił się pierwszym astronautom, gdy wkraczali w wieczną noc, poza światłem ziemskiej atmosfery. Oczywiście, wystarczy drobny ruch mojej dłoni, leżącej na pulpicie sterowniczym, aby w ciągu paru sekund zamienić otaczającą mnie pustkę na ową gładką platforemkę, po której, ślizgając się, szedłbym w stronę obcego pojazdu i czekających cierpliwie przy włazie szkiele-towatych istot. Równie dobrze mógłbym na przykład od razu teraz wyskoczyć w próżnię przez czarodziejską substancję kryształowego wehikułu. Wypuściłaby mnie przecież. — A właśnie — powiedziałem na głos — zablokowałem automaty za karę, że zamiast mnie, zachciało im się słuchać kogoś innego, oślepiłem i ogłuszyłem całą aparaturę pokładową, nie mam ekranu ani czujników, ale to szklane ciasto oblepiające moje ciało nadal żyje swoim „informacyjnym” życiem, ustępując usłużnie, gdy tylko przyjdzie mi ochota rozprostować nogi, odetchnąć głębiej czy choćby przymknąć na moment powieki. I całe szczęście. Inaczej stałbym się już dawno własnym pomnikiem, może nawet dość oryginalnym, ale umieszczonym wstydliwie przy ścieżce, którą nikt nigdy nie chodzi. Zaraz… zaraz… — jakby dla sprawdzenia, czy nic się nie zmieniło, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. — W takim razie ów swoisty zespół informatyczny, jaki tworzy substancja statku, jest niewrażliwy na impulsy przychodzące z zewnątrz. W przeciwnym wypadku i on podporządkowałby się rozkazom przybyszów z gwiazd, którzy potrafili zdalnie odebrać mi władzę nad automatami nawigacyjnymi — mówiłem dalej. — A więc mimo wszystko mam do dyspozycji zespół informatyczny, tyle że trochę ograniczony, co przyznał sam Stanza, i zdecydowanie bardziej niż trochę cudaczny. Ale może właśnie dlatego, że jest taki, uda mi się go wykorzystać do czegoś więcej niż poruszanie rękami i nogami. Reaguje na efekt Kirliana… lecz także na fale biologiczne, na natężenie pól mózgowych, zmieniające się w zależności od kształtu moich myśli. Niech zatem te myśli przybiorą kształt pięknej, zielonej planety, obfitującej w czystą wodę i nakrytej błękitnym niebem z pogodnymi, białymi obłoczkami — uśmiechnąłem się mimo woli, nie otwierając oczu. — To, rzecz jasna, marzenia. No i co z tego? — ciągnąłem. — Poeci, a nawet poniektórzy co odważniejsi uczeni psychologowie z dawien dawna utrzymywali, że marzenia… — urwałem raptownie. Przez chwilę siedziałem bez ruchu, usiłując uchwycić istolę zmiany, jaka zaszła w moim otoczeniu. Nagle zrozumiałem. Statek niósł mnie przez czas i przestrzeń, rozwijając swoją pełną szybkość, jakby znowu ktoś z oddali uruchomił jego automaty napędowe. A raczej akurat zaczął wytracać tę szybkość, hamować i właśnie tylko to hamowanie sprawiło, że w moim systemie nerwowym odezwał się sygnał alarmu. Jak długo leciałem, nie wiedząc o tym, z maksymalną prędkością? Trzy, cztery sekundy? Nie dłużej, niż trwał obraz owej planety, oglądanej oczami wyobraźni, niż trwały moje marzenia. Ale to mogło wystarczyć. Gdzie jestem? Uniosłem powieki i natychmiast musiałem mocno zacisnąć je z powrotem. Spojrzałem prosto w słońce, w którego płonącą tarczę celował ostry szpic statku, załamując promienie w taki sposób, że wokół mnie powstał świetlisty wir, jakbym już leciał w ognistych językach protuberancji. Odruchowo nasunąłem na szybę kasku ciemną osłonę i ponownie otworzyłem oczy. Słońce było daleko, w każdym razie nie bliżej, niż gdybym patrzył prosto w górę, stojąc w samo południe na najwyższym szczycie Ziemi. To tylko te kryształki tworzące mój pojazd zwielokrotniały jego blask, zamieniając go w eksplodującą tuż przede mną gwiazdę. Tu, w tym świetle, z pewnością nie czekali na mnie pobratymcy Stanzy. A więc jednak nie dzięki nim znalazłem się w tej okolicy. Statek, lecący teraz stosunkowo wolno, wszedł w dość ciasny łuk. Moment później ujrzałem już pod sobą jasną, lekko opalizującą planetę. Właściwie od kiedy otoczyła mnie jasność, powinienem był spodziewać się takiego widoku. Niebo wokół miało barwę ciemnoniebieską, a to musiało przecież oznaczać, że jestem w atmosferze. Marzenie stało się rzeczywistością. Sterując ręcznie nigdy nie spotkałbym gwiazdy obdarzonej przez naturę rodziną planetarną, a gdybym ją nawet jakimś cudem znalazł, to pozbawiony automatów nawigacyjnych w żaden sposób nie potrafiłbym wejść pod odpowiednim kątem najpierw w płaszczyznę ekliptyki, a następnie w pole grawitacyjne i atmosferę wybranego globu, aby cało wylą dować. Komu lub czemu zawdzięczałem ten najpiękniejszy i najmniej spodziewany prezent? Stanzy? Blanowi, wraz z jego niezwykłym urządzeniem? A może własnym marzeniom, jeśli to na nie zareagowała cudowna substancja mojego statku? Czy wobec tego piękny, zapraszający ląd pode mną jest tam naprawdę, czy istnieje w rzeczywistości? A jakież to ma znaczenie?! Schodziłem powoli, po zacieśniającej się spirali, zgodnie z wszystkimi zasadami sztuki pilotażu. Niebo było teraz błękitne, z lekką domieszką zieleni. Wpadłem w chmury i przez następnych parę sekund posuwałem się jakby pośrodku galopującego stada białych słoni. Wkrótce jednak chmury uciekły w górę i znowu ujrzałem bliską już powierzchnię globu, pofałdowaną pasmami wzgórz, lśniącą rtęciowymi łatami wody otoczonymi bujną, świeżą zielenią. Minutę później statek łagodnie przekoziołkował w powietrzu i wylądował tak miękko, że musiałem dłuższą chwilę obserwować znie-ruchomiałp otoczenie, aby przekonać się, czy na pewno już stoję. Następnie odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem, po czym włączyłem nasłuch, zewnętrzny. Słuchawki milczały. Albo glob był tak cichy, albo nie działały automatyczne anteny. Chociaż, jeśli lecąc z zamkniętymi oczami, pochłonięty bez reszty rozmyślaniem o niebieskich migdałach przemieściłem się w czasie-nie więcej niż o ćwierć miliona lat, to taka cisza powinna tu być czymś naturalnym i stałym. Usiadłem z dala od gór. Krajobraz, jak okiem sięgnąć, rozbiegał się po daleki horyzont łagodnymi pagórkami, pokrytymi gęstą, choć niezbyt wysoką roślinnością. Wysunąłem na zewnątrz głowę i natychmiast skuliłem się z powrotem. Ponowiłem próbę, tym razem wychylając się do pasa. Ośmielony powodzeniem, dopiero teraz postanowiłem opuścić kabinę. Zrobiłem to bez entuzjazmu. Nie miałem żadnej pewności, czy aparacik przymocowany do mojego ra-. mienia, pozwoli mi wrócić do statku, gdy już raz znajdę się cały poza nim. Nie wiedziałem przecież, w jakim stopniu skuteczność działania tego aparaciku zależy od pokładowych automatów, które wprawdzie przywiozły mnie na wymarzoną żywą planetę, ale na których funkcjonowanie sam nadal nie miałem najmniejszego świadomego wpływu. Z dwojga złego wolałbym jednak pozostać samotny wśród tej zieleni, w niewiadomym czasie i nieokreślonej przestrzeni, aniżeli dostać się w piszczelowate łapy kosmicznych ziomków Stanzy. Chciałem zresztą od razu po oderwaniu stóp od pojazdu przekonać się, czy wpuści mnie on z powrotem równie łatwo jak podczas ćwiczeń i sięgnąłem nawet do lewego ramienia, ale już nie zdążyłem namacać małego, zbawczego guziczka. Jak tylko znalazłem się w powietrzu, poczułem, że tracę grunt pod nogami, ten sam grunt, który dawał mocne oparcie podstawie ogromnego, kryształowego superstatku i z ogłuszającym trzaskiem łamanych gałęzi runąłem w dół. Wydawało mi się, że lecę w nieskończoność, naprawdę jednak wysokość, z jakiej spadłem, nie przekraczała dwóch metrów. W dodatku ciasno zbite krzewy gęsto porośnięte długimi liśćmi osłabiły upadek, tak że zerwałem się natychmiast cały i zdrowy, lecz za to w zupełnych ciemnościach. Odruchowo objąłem obiema dłońmi kask, pewny, że go uszkodziłem. Kask był jednak w porządku. Ochłonąwszy nieco przekonałem się nadto, że mrok wokół mnie jest tylko cieniem, panującym u stóp jakichś przedziwnych drzewek, których splecione korony tworzyły w górze szczelne, zielone sito. — Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby wylądowawszy na nieznanej planecie, od razu wdepnąć w zarośniętą chwastami dwumetrową dziurę — powiedziałem bardzo głośno. — W ogóle na brak szczęścia nie mogę narzekać — dodałem po chwili zastanowienia. — Tak się składa — zakończyłem. — Co mówiłeś? — spytał lekko stłumiony baryton, — którego brzmienie wydało mi się podejrzanie znajome. — Ja? — zdziwił się inny mężczyzna. — Byłem pewny, że to ty coś powiedziałeś. A może zaczynamy mieć halucynacje? Najwyższy czas. Już przeszło pięć godzin drepczemy w tym gąszczu jak kulawe sowy — zaśmiał się. W tym momencie wstrzymałem oddech. — Dlaczego akurat sowy i do tego kulawe? — zapytał pierwszy. — Bo ślepe i ze związanymi skrzydłami. Ptak jest kulawy, kiedy nie może latać — padła wypowiedziana rzeczowym tonem odpowiedź. Zagryzłem wargi. Gdyby nie kask, zamknąłbym sobie usta dłonią. Na wszelki wypadek. Nie mogłem przecież dopuścić do tego, żeby tutaj, czyli nie wiadomo gdzie, w tym idiotycznym lasku, nagle odezwało się równocześnie dwóch Lindsayów Hagertów. I żeby Wiktor Lambert, bo to on rozmawiając ze mną wspomniał przed chwilą o kulawej sowie, uwierzył, że naprawdę zaczynają go nękać halucynacje. Okazało się zatem, że miałem znacznie więcej szczęścia, niż myślałem jeszcze kilka sekund temu, gdy po udanym lądowaniu wpadłem w zarośniętą krzakami pułapkę. — Co u ciebie, Kirsti? — spytał wyższy, odrobinę zdyszany głos, ponad wszelką wątpliwość należący do Daga Błandona. — Och, świetnie! Oleg prowadzi mnie za rękę, jak dziecko. Poza tym idziemy waszym śladem, to znaczy tak wygodnie, jakbyśmy korzystali ze ścieżki, którą od lat codziennie o tej samej porze udaje się do wodopoju rodzina nosorożców… Moi towarzysze z wyprawy „P — G”, wraz ze mną samym, znajdowali się chyba blisko. Ich głosy brzmiały wyraźnie i czysto. Zarazem jednak tylko te ich głosy docierały do moich uszu. A musieli przecież nieźle hałasować, torując sobie drogę, łamiąc i depcąc wysmukłe gałązki, splątane u góry w jeden ciasny warkocz. Wytłumaczenie tego faktu mogło być tylko jedno. Znajdowali się istotnie blisko, ale nie teraz. A jeśli nie teraz, to kiedy? Wcześniej czy później? Biorąc za punkt wyjścia bieżącą chwilę, ich podsłuchana przeze mnie rozmowa powinna odbyć się w przyszłości, ponieważ ja nigdy dotąd nie byłem, tu z nimi. Jednak jeśli polecę w końcu wykonać plan Stanzy, i wykonam go pomyślnie, to ta „bieżąca chwila” przestanie być podstawą jakichkolwiek rozsądnych spekulacji, bo po prostu zniknie jako geometryczny punkt jednej, określonej rzeczywistości. Zresztą skąd miałem wiedzieć, kiedy jestem teraz ja sam, ten ja, który właśnie wylądował w najbardziej angielskim z kosmicznych parków? Obecność drugiego Lina Hagerta tylko pod jednym względem mogła być pocieszająca. Oznaczała, że pozostanę wśród żywych… nie, nie oznaczała nic — sprostowałem natychmiast w myśli. Przecież te głosy rozbrzmiewają w przesuniętej przestrzeni, a więc nigdy nie staną się częścią żadnej mojej prawdziwej współczesności, jak ten staruszek na przystani, tonąca lekarka, pies Góro ze swoją panią i znowu lekarka. — Czemu stoicie? — spytała Kirsti. — Co robisz? Usłyszałeś coś? — Teraz ci nie odpowie — mój głos opadł o pół tonu. — Rozmawia z Bengtem. Nałożył słuchawki i ma taką minę, jakby słuchał sonetów Petrarki. — Gdybyśmy zabrali kaski, wiedzielibyśmy, o czym mówią. Od początku byłam zdania, że nie powinniśmy zapuszczać się w te krzaki bez skafandrów. Przecież nic nie widać. W każdej chwili może nas coś zaatakować — stwierdziła nadąsanym tonem Kirsti. — Jak dotąd spotkaliśmy dwa okryte łuską koty, które na nasz widok niezwłocznie dały drapaka, trzy myszy w kształcie mydel-niczek i jednego pająka uzbrojonego wyłącznie w kolosalnie długie wąsy — zaśmiał się cicho Oleg. — Poza tym, gdybyś miała na sobie kask, nie mógłbym teraz tak bezkarnie zerkać na ciebie ukradkiem i podziwiać jakże wymowne błyski w twoich oczach, kiedy nas strofujesz. Czy wiesz, że w tych ruchomych cętkach światła, plądrujących tu w cieniu, wyglądasz jak marzenie miłosne Signaca, które poprzedziło powstanie najbardziej lirycznego z jego płócien? Czy to naprawdę ja? — nagle ogarnęły mnie wątpliwości. — Czy j a mówiłbym w ten sposób? Do Kirsti? A jeśli nawet, to czy byłbym z siebie zadowolony? Nie. Stanowczo nie. Każdy ma swój styl… — No, no — odezwał się Oleg. — Lin jest niezawodny. Mamy w swoim gronie stuprocentowego Don Juana ze starej ballady. Ale uwspółcześnionego. Don Juana ziemskiego, księżycowego i mgławicowego. Nie należy wątpić, że poszerzy teren działania, jak tylko wydostaniemy się poza obszar naszej Galaktyki. Pogratulować… — Nie potrzebuję… — zaczęła Kirsti, ale nie pozwoliłem jej skończyć. — Rzecz w tym, że ja ją kocham — w moim głosie brzmiała teraz spokojna pewność. — A widzisz, Oleg, prawdziwa miłość, nie podlega ograniczeniom pól grawitacyjnych, przestrzennych ani czasowych. Prędzej czy później sam to zrozumiesz… — No, no… — zamruczał tym razem Wiktor. Nastała cisza. Upłynęła dobra chwila, zanim ponownie usłyszałem Kirsti. — Lin… — Bengt wzywa nas do powrotu —. przerwałem jej znowu. — Paleta wisi już nad nami. Ciekaw jestem tylko, jak dostaniemy się na pokład. Nie mamy skrzydeł… nawet związanych. — Ale ty, jak widzę, zaopatrzyłeś się w dwie buteleczki natryskowego ceralitu. On tężeje natychmiast w zetknięciu z atmosferą, prawda? Proponuję — mówił dalej Oleg —: ebyśmy udeptali placyk w tej zieleni, a następnie utwardzili go ceralitem. W ten sposób uzyskamy skrawek gładkiego podłoża, a przede wszystkim zrobimy dziurę w tym zielonym parasolu, przez którą Bengt będzie mógł nam spuścić robota z drabinką. On ma rację. Powinniśmy skoncentrować uwagę na morzach. Tu nie ma już czego szukać. Nawet w najwyższych górach, nad którymi przelatywaliśmy przed lądowaniem, nie udało nam się przecież wypatrzeć bodaj centymetra gruntu, wolnego od tych rozkosznych krzaczków. Moglibyśmy spędzić w nich sto lat tylko po to, by w końcu odkryć jeszcze jednego wąsatego pająka. — Tak, wracajmy— zgodził się tamten ja. — Masz rację, Oleg. Z tym ceralitem to niegłupi pomysł. Że też mnie nie przyszło to do głowy. — Bo masz ją nabitą zupełnie innymi sprawami — odrzekł uprzejmie i był to ostatni fragment ich rozmowy, jaki dotarł do moich uszu, a zarazem ostatni znak ich obecności w świecie, w którym chwilowo przebywałem. Dlaczego ich w ogóle słyszałem tutaj? I dlaczego jedynie ich głosy, wyjęte z akustycznego tła, bogatego przecież w dźwięki? Musiały szeleścić liście, gdy torowali sobie drogę przez zarośla, musiały trzeszczeć gałązki pod ich stopami, musiały wreszcie szumieć silniki palety, jak nazywaliśmy płaskie zwiadowcze sondy załogowe, używane do rekonesansów na obcych globach? Widać właśnie ludzkie głosy i wyłącznie one były potrzebne… mnie? Nie. Komuś innemu. Komuś, kto postarał się o kanały informacyjne, działające wybiórczo, a zarazem łączące rożne czasy i przestrzenie, jakby poprzez jakieś lokalne zwarcia czy przebicia. Wobec tego to albo sprawka istot tropiących Stanzę, albo jego samego. Tej drugiej ewentualności nie muszę rozpatrywać. Natomiast jeśli chodzi o pierwszą… tak. Zaraz na wstępie podzieliłem się z samym sobą refleksjami na temat szczęścia, dwumetrowych dziur w lądowisku i tak dalej. Nie żałowałem gardła. Umilkłem dopiero wtedy, kiedy ktoś chciał mi odpowiedzieć i kiedy zrozumiałem, że tym kimś jest niejaki Lin Hagert. A teraz umilkł także ów drugi Lin i jego towarzysze. Czy to sygnał, że tamci znaleźli głos, którego szukali? Czy też, że zmyliła ich mnogość tych głosów? Wyprawa „P — G” nie mogła ich przecież interesować. Tak czy owak czas na mnie. Albo zostałem odkryty, albo też, przynajmniej na razie, jestem bezpieczny. W obu wypadkach mogę już przestać udawać, że mnie tu nie ma. — Ba — odchrząknąłem, po czym powiedziałem półgłosem: —wszystko to bardzo pięknie, ale nade mną nie wisi paleta z drabinką i dyndającym na niej robotem. W odróżnieniu od siebie z innej przestrzeni, nie mam nawet ceralitu w sprayu, żeby utwardzić te gałązki i zrobić pomost, z którego mógłbym spróbować odnaleźć mój statek, gdyby przypadkiem był tu gdzieś jeszcze, w co wątpię. Ale jeśli jest, to jak.niby mam do niego trafić? — Czy chce pan wrócić do statku? — zabrzmiał w słuchawkach spokojny, obojętny głos. Przeniknął mnie lodowaty chłód, a moment później oblała mi twarz fala gorąca. Nie wykonałem jednak najmniejszego ruchu. Nie próbowałem się rozglądać ani uciekać, co zresztą i tak było niemożliwe. — Czy chce pan wrócić do statku? Ochłonąłem, ale nadal nie wierzyłem własnym uszom. — To ty? — spytałem przytomnie. — Słucham? — Czy jesteś naprawdę tym,centralnym węzłem informacyjnym”, który w czasie lotu miał mi dodawać otuchy dźwiękiem ludzkiej mowy? — Tak. Odetchnąłem głęboko i bezwiednie sięgnąłem ręką do czoła, aby otrzeć spływające po nim strużki potu. Uderzyłem rękawicą w kask i dopiero ten nonsensowny ruch sprawił, że zacząłem myśleć. — Czy urządzenia pokładowe działają normalnie? — Tak. — Czy wiesz, że w pewnym momencie odmówiły posłuszeństwa i musiałem przejść na ręczne sterowanie? A ty przestałeś się odzywać. Co to było? — Niestety, w naszej pamięci brak informacji, które pozwoliłyby mi odpowiedzieć na to pytanie. — Czy możemy wznowić lot zgodnie z wyjściowym programem? — Tak. — Wobec tego rzeczywiście chciałbym wrócić do statku. — Proszę chwilę poczekać. Tuż nade mną rozległ się głośny chrzęst liści. Zanim zdążyłem zapytać, co się dzieje, poczułem pod kolanami i wokół pasa delikatny ucisk jakichś niezwykle mocnych ramion, które następnie oderwały mnie lekko od ziemi i uniosły w górę. Niemal natychmiast musiałem zmrużyć oczy, porażone jaskrawym, słonecznym blaskiem. Najzupełniej machinalnie sięgnąłem do lewego ramienia i wdusiłem guziczek opasującej go aparatury. Naciskałem fen guziczek jeszcze wtedy, gdy już siedziałem wygodnie w kabinie i gdy z pulpitu spojrzały na mnie zmartwychwstałe światełka wskaźników. W czasie tej tak nieoczekiwanie łatwej i szybkiej drogi powrotnej zdołałem jednak dokonać pewnego odkrycia. Mianowicie mój statek, lądując, wcale nie osiadł na powierzchni gruntu, tylko najspokojniej zawisł w powietrzu, zaledwie muskając swoją ściętą podstawą wierzchołki krzewów. Może w jego programie umieszczono specjalny zapis zabraniający mu niszczenia życia… w jakiejkolwiek postaci? W każdym razie nie było pod nim żadnej dziury w ziemi, do której mógłbym wpaść. Po prostu zleciałem z wysokości dwóch metrów, jaką osiągał ten tutejszy globalny lasek. Już otwierałem usta, żeby wydać komendę „start”, ale zamknąłem je bez słowa. Przecież nic z tego, czego doświadczyłem w ciągu minionych kilkunastu minut, nie mogło zdarzyć się naprawdę. Automatyka pokładowa nie czekała na moment, kiedy oderwę się myślami od rzeczywistości, aby z kosmicznej pustki przenieść mnie błyskawicznie w układ słoneczny, na żywą planetę, w dodatku taką, która w jakiejś tam czasoprzestrzeni już stanęła na drodze uczestników ziemskiej wyprawy. Nie ma jej. Nie było żadnych głosów. Jeśli je słyszałem, to ani Stanza, ani tym mniej jego i moi wrogowie z gwiazd nie mieli z nimi nic wspólnego. Po prostu substancja statku nieco zbyt poważnie potraktowała moje marzenia. Wyobraziłem sobie przecież zielony glob. No więc otrzymałem porcję „zieleni”. A cała reszta?… — Kirsti — powiedziałem dopiero teraz. — Kirsti… — Słucham? — Nic, nic — potrząsnąłem głową. — Tutaj jest tlen. Oni chodzili bez kasków. To jedyna konkretna informacja, jaką zdobyłem — mówiłem szybko, jakbym za wszelką cenę chciał zagłuszyć jakiegoś natręta, który miał mi zbyt wiele do zakomunikowania. — Na szczęście nawet ta informacja nie przyda mi się już na nic. Możemy startować? — Nie rozumiem… tak, oczywiście — głos nad moim uchem, po chwili wahania, stał się znowu rzeczowy. — Czy mamy absolutną pewność, że wejdziemy na właściwy kurs… zaraz, poczekaj — urwałem, tknięty nową, niemiłą myślą. — Tak, mamy pewność. Dobrze, czekam. Informatyka statku utraciła pamięć. Nie całkowicie wprawdzie, skoro „głos” zapewniał mnie, że jesteśmy gotowi do kontynuowania lotu zgodnie z pierwotnym programem. Była to raczej luka, spowodowana chwilowym uderzeniem bardzo mocnych obcych impulsów, niż amnezja. Tak, ale któż mi zaręczy, że ci, którzy wysyłali te impulsy, nie wykorzystali owej luki, kiedy to oni rządzili pokładową aparaturą, aby,zajrzeć” także do pojemników zawierających kondensat informacji o pożądanym kierunku ewolucji życia w zmienionym wszechświecie? Może fakt, że teraz wszystko wróciło do normy, jest kolejnym podstępem z ich strony? A jeśli wymazali to, co Stanza i Amosjan nazywali zapisem osobowości?… Ba, gdyby tylko wymazali! Mogło być gorzej. Mogli w miejsce ładunku, sporządzonego w podziemiach, podstawić wzorzec zaczerpnięty z ich świata, odzwierciedlający marzenia czy intencje władców tej nieszczęśliwej ponoć, a na pewno ponurej i groźnej cywilizacji, która wydała Stanzę i którą on pragnął zmienić. W takim razie powracając teraz jakby nigdy nic do realizacji powierzonej mi misji, stałbym się bezwiednie największym zbrodniarzem w dziejach kosmosu. Nawet nie bezwiednie, skoro właśnie rozważam podobną ewentualność. Czyli zanim wystartuję, muszę zyskać absolutną pewność, że jeśli w ogóle lecąc dalej doprowadzę do przeobrażenia życia w moim czasie i mojej przestrzeni, to potem nie będę musiał za to pokutować, zamknięty w jakiejś ciasnej szparze między podłogą a maszyną, której wiecznie pracujące zespoły „szczelnie opasują całą Ziemię. Nie mogłem liczyć na zasobniki, umieszczone w dwóch statkach, tworzących moją eskortę, ponieważ tych statków już nie było. One nie miały przecież żywych pilotów, którzy przeciwstawiliby swą wolę i swe jakże niedoskonałe reakcje paraliżującym rozkazom, niebezpiecznych chudzielców. Tylko ja sam mogłem teraz ponieść początkom czasu wskazówki zegara, odmierzającego rozumnym istotom smutne lub wesołe, ale nigdy beznadziejne sekundy, minuty, godziny i wieki. Czy mam ryzykować, że osiągnę skutek odwrotny do zamierzonego? Czy w takim razie lepiej nie robić nic? Niechby świat został taki, jaki jest… a przynajmniej był. Nie. Jeśli w tej cRwili znowu podlegam jedynie własnym decyzjom, to zawdzięczam tę względną wolność wyłącznie,pożyczce” zaciągniętej przez Stanzę, Blana i Aldena od rzeczywistości, zaistniałej po moim powrocie. A w każdym razie po pomyślnie przeprowadzonym przeze mnie zabiegu oczyszczenia źródeł ewolucji. W tej sytuacji po prostu nie mogę nie polecieć. Nie mogę, gdyż wobec wykorzystania udzielonego mi „kredytu” nie potrafię sobie nawet wyobrazić rozmiarów konsekwencji, jakie mogłoby spowodować odstąpienie od planu. Pozostaje mi zatem jedno. Postąpić zgodnie z instrukcją mówiącą, co mam zrobić w wypadku awarii. — Czy zasobniki, które powinniśmy wystrzelić w przewidzianych harmonogramem momentach, są pełne? — spytałem. — Niestety, nie wiem — brzmiała odpowiedź. — Nie mam z nimi kontaktu. — Tam są spreparowane w pewien specyficzny sposób dynamiczne modele związków chemicznych, katalizatory, a wreszcie wzorce geometryczne, tworzące wraz z innymi informacjami zapis osobowości. Interesuje mnie jedynie ten ostatni kompleks. Czy potrafiłbyś go wymazać z zasobników, tak jednak, żeby modele materii nieożywionej pozostały nienaruszone? — Mógłbym to zrobić jedynie na wyraźne polecenie. — Czyje? — Twórców programu lub osoby dysponującej statkiem. — Przecież teraz ja dysponuję statkiem. Dlaczego mówisz tak zawile? — Jestem zobowiązany do udzielania możliwie najobszerniejszych odpowiedzi, kiedy posługuję się symbolami fonicznymi, jak w tej chwili. .— Rozumiem. Chodzi o to, żebym nawet ja mógł cię zrozumieć. Przy okazji podziękuję Stanzy za ten wzruszający dowód jego czułej troski o stan mojego umysłu. Wracając do rzeczy, wydaję ci polecenie. Wymaż z pamięci zasobników to, ale tylko to, co„autorzy projektu naszego lotu nazywali zapisem osobowości. — Tak jest. — Już? — spytałem po chwili. — Tak jest. Odwróciłem się, a następnie, wykonując ruchy jakbym próbował pływaćżabką w wąskiej wannie, wpełzłem na brzuchu do pojemnika, który miał odegrać tak szczególną rolę w minionych i przyszłych dziejach świata. Uruchomiłem ekran i projektory, jak to robiłem w czasie próby, przeprowadzonej w obecności Stanzy, po czym skrzyżowałem ramiona pod głową, wtuliłem brodę w zgięcie łokcia i znieruchomiałem. Miałem tak leżeć piętnaście sekund. To znaczy, co najmniej piętnaście sekund. Ale nie chciało mi się patrzeć na zegarek. Więc wyprawa „Pierścień Galaktyki” została wysłana także w jakiejś innej, nieokreślonej rzeczywistości i odkryła przynajmniej jedną planetę hodującą na swej skorupie.życie, rozkwitające w promieniach silnego, bliskiego słońca. To życie było. wprawdzie dość monotonne, ale kto może wiedzieć, jak będzie wyglądać za ćwierć czy pół miliona lat, kiedy z „Araratu” naprawdę wystartuje ze mną, czy beze mnie, zespół realizatorów programu „P — G”? Mówili o jakichś okrytych łuską kotach, myszach, pająkach. Co te-raz mogło rodzić się, cieszyć, cierpieć i umierać w resztkach tej pierwotnej, karłowatej dżungli? Kto wie zresztą, czy wtedy, gdy rozbrzmiewały tutaj głosy Kirsti, Wiktora, Olega i… mój własny, miejscowe życie j u ż nie nosiło w sobie cech, które przekazywane z pokolenia na pokolenie i uzupełniane gromadzonymi w ciągu wieków doświadczeniami nie pozwolą nam powitać akurat na tej planecie kosmicznych braci? Jeśli w dodatku w wyniku mojego lotu ewolucja naprawdę zyska większą możliwość przekazywania następcom ulepszeń? Przecież są tutaj morza. Kirsti i inni, opuściwszy zarośla, polecieli przyjrzeć im się z bliska. Co w nich znaleźli? To znaczy, co mogliby znaleźć, gdyby kiedyś, przypadkiem, naprawdę zbiegły się obie współczesności: tego tutaj globu i Ziemi?… Kirsti… — powtórzyłem w myśli. Zamknąłem oczy. Ogarnął mnie ten sam osobliwy spokój co wtedy, gdy siedziałem w fotelu u nieistniejącej Nory Speyer i czekałem na jej powrót z łazienki, czując na stopach ciepło ciała śpiącego psa. Kirsti… Te nasze rozmowy! Te niby moje własne słowa, których jednak przenigdy nie wymówiłbym w jej obecności. Ale to nic nie znaczy. Przecież nie było tych słów, tak jak nie było żadnej Nory, chociaż i ona na zawsze pozostanie w. mojej pamięci. — No, dobrze — powiedziałem, podnosząc się na rękach. Wylazłem tyłem z mojej, teraz podwójnie, a nawet wielokrotnie mojej wanny czy też wanny będącej wielokrotnie mną, i na powrót przybrałem pozycję pilota. — Możemy startować? — Tak jest. — Start. Liczby na ekranie ożyły. Linie przebiegające przez okienka wskaźników przyśpieszyły i zabłysły nieco jaśniejszym światłem. Minęło kilka sekund i znowu ujrzałem przed sobą gwiazdy, które jednak wkrótce zniknęły, bo leciałem już zbyt szybko. Ponownie ukazał się napis: szesnaście miliardów. Za szesnaście miliardów lat osiągnę cel. Wszystko zaczęło się od nowa. Siedziałem nieruchomo, wodząc oczami po ekranie. Bez żadnych przygód przeskoczyłem granicę dziesięciu miliardów, z której zawróciły mnie uprzednio impulsy, wysłane przez rodaków Stanzy i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że podświadomie, czekając na ten moment, zaciskałem do bólu szczęki. Odetchnąłem głęboko i spokojniej już pomyślałem, jak wygląda świat, przez który lecę. Jakim, zmianom ulega z każdym niezauważalnym ułamkiem sekundy. Rozpalone obłoki pojawiają się, rozprężają i kumulują, skały przechodzą w purpurowy ogień, ogień w pył, pył w energię. Jeden miliard, ostatni. Życie, które mam zmienić na lepsze, wybuchnie dopiero po upływie tysięcy wieków, a równocześnie stale czeka na mnie tam, gdzie nie dotarło jeszcze czoło rozszerzającego się wszechświata. Trzy sekundy… dwie… jedna! Teraz! Stało się. Mógłbym nawet powiedzieć „stało się światło”. Sam przecież byłem światłem, tkwiąc wewnątrz promienistej bryły, zmieniającej tylko barwy, bo w miarę jak na zewnątrz, choć oczywiście nie istniało tutaj żadne „na zewnątrz” w ziemskim rozumieniu, tych słów, rosły ciśnienie i temperatura, statek przeobrażał się z szlifowanego górskiego kryształu w rubin, następnie w obelisk granatu, potem krwawnika, wreszcie najczystszego, czarnego diamentu. Ale ja nie widziałem światła. Nie widziałem eksplodujących wokół mnie sił niepojętych dla żadnej rozumnej istoty, bo ostatecznych. Poczułem tylko, że statek zwolnił, a kiedy spojrzałem na ekran, zobaczyłem napis: rok. Wracałem. — Odpalenie pierwszych zasobników — mówiąc to wiedziałem, że jest za późno, więc nawet nie podniosłem głosu. A przede wszystkim, zdążyłem już nabrać zaufania do pokładowej aparatury. l nie pomyliłem się. — Odpalone w pierwszej sekundzie — usłyszałem. — Zgodnie z programem — dodał głos, jakby tłumacząc się, dlaczego nie czekał na mój rozkaz. — Uważaj, żebyśmy we właściwym czasie i miejscu pozbyli się także następnych — powiedziałem, rozumiejąc doskonale, że i ta uwaga jest zbędna. — Tak. Cisza, która nastąpiła, trwała bardzo krótko. — Odpalony drugi rzut zasobników — tym razem nie musiałem o nic pytać ani wydawać spóźnionych poleceń. Mruknąłem „dobrze” i wpatrzyłem się przed siebie. Kiedy głos poinformował o wystrzeleniu po raz trzeci, a potem czwarty i ostatni skopiowanego mnie, którego miała sobie przyswoić natura jako memento dla własnych procesów kreacyjnych, poprawiłem się w fotelu i zawołałem: — Stanza! Stanza, już!.! Ale Stanza, rzecz jasna, nie przemówił. Nie tylko z tego powodu, że był za daleko. I nie dlatego, że zjawił się jako wytwór nie istniejącej już teraz cywilizacji. Przecież jeśli to, co przed chwilą zrobiłem, miało, ma i będzie mieć faktyczne następstwa, to moja cywilizacja także już nie jest tą samą, którą opuszczałem, a ja zachowałem w pamięci ją i tylko ją, ponieważ aby zmienić się razem z nią, musiałbym być kimś innym i kierować się w postępowaniu świadomością, ukształtowaną nie tylko przez odmienne życie osobiste, lecz także odmienną tradycję 4 historię, od momentu pojawienia się pierwszego skorupiaka na Ziemi. Stanza nie mógł przemó-wić, bo na tej nowej Ziemi nigdy nie miał do dyspozycji podziemnego ośrodka, zbudowanego z myślą o tajnym laboratorium zbrojeniowym, nie miał w\ąc i swojej aparatury, swoich urządzeń łączności. A kontakt myślowy… cóż, nie było go i do tej pory. Ale — jeśli przypadkiem on mógł mnie słyszeć, to niech wie. Niech zawiadomi jeszcze Amosjana. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, jak bardzo musiałby być zdziwiony człowiek o nazwisku Amosjan, profesor, jeśli ktoś taki — istnieje, gdyby teraz zgłosił się do niego Stanza i poinformował go, że życie na Ziemi już zostało zmienione. Ciekawe swoją drogą, czy Amosjan nie poczynił jakichś specjalnych przygotowań?… Czy na przykład nie zapisał wszystkiego, co wiedział, w pamięci komputera, a potem postarał się zabezpieczyć jakoś zapis przed zmianą… — Bzdury — powiedziałem głośno. — Amosjan nigdy by tego nie zrobił. Owszem, mógł czuwać, licząc na to, że ten przełomowy ułamek sekundy poprzedzi jakiś ulotny sygnał, zrozumiały, a raczej odczuwalny jedynie dla wtajemniczonych. Jednak z całą pewnością nie utrwalałby dziejów dawnej Ziemi… choćby był do nich nie wiem jak przywiązany. Wystarczyłoby przecież pięć takich zapisów, aby po pewnym, raczej niedługim czasie, w historii i w ogóle naukach społecznych powstał szkodliwy chaos. A zatem żegnaj, Amosjan:.. Z Ziemią pożegnałem się już dawno. A jeśli akurat w tej rzeczywistości, do której wrócę, odnajdę starego konserwatora z przystani, lekarkę Iris North lub… Norę? Może będę jeszcze odpoczywał z ciepłym, rudozłotym psim pyskiem opartym na mojej stopie? Pięć miliardów… Cztery… Trzy… — Cóż to — mój głos zabrzmiał mi w uszach niezbyt pewnie — marzenia? Znowu? Pomyśl lepiej, co z sobą zrobisz po powrocie, gdy okaże się, że z twoją wiedzą, umiejętnościami i nawykami dobrze wytrenowanego astronauty jesteś równie użyteczny jak celnik po zniesieniu granic? Czy postarasz się o domek z ogródkiem i będziesz hodował kaktusy? Czy może przygarnie cię jakaś drużyna wioślarska? I dale j będziesz sam… do czego jesteś przyzwyczajony i co, podobno, lubisz… Dwa miliardy… Miliard… — Nie uprzedzajmy wypadków — podjąłem. — Najpierw musisz wylądować. Skąd wiesz, że nastąpi to na Ziemi? Dokąd lecimy? — podniosłem głos. Milczenie. „Centralny węzeł informacyjny” utracił zdolność mowy. Ale wskaźniki funkcjonowały normalnie. — Nie powiedziałeś mi nawet do widzenia. Stanza by tak nie postąpił. Milion. Sto tysięcy. Lecę coraz wolniej. Hamujemy. Witaj, nowy wspaniały świecie! Skąd mi się to wzięło? Jakieś przysłowie? Wiersz? Nie wiem. Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Nie ma przecież takiego wiersza ani takiego przysłowia. Nigdy go nie było. Nikt mi o nim nie przypomni. Mogę stać się autorem wszystkich świato- wych arcydzieł, jakie pamiętam. Poetą, nowelistą, dramaturgiem. Znam przecież dobrze na przykład Szekspira. Od biedy potrafiłbym także napisać na nowo „Don Kichota”, „Fausta”, „Wojnę i pokój”, może nawet „Ulissesa”? Krytycy darzyliby mnie przez parę lat wzgardliwą niełaską, a następnie oszaleliby z zachwytu. Któż miałby im unaocznić całą niedoskonałość moich,płodów, na tle oryginałów zaistniałych w innej rzeczywistości? Mógłbym zawodowym muzykom zanucić fugi Bacha i etiudy Szopena. Nie wspominając o kołaczących we mnie melodyjkach najsłynniejszych przebojów. Mógłbym stać się Arystofanesem, Bernardem Shawem, Puszkinem… Ba, tylko kto zechce mnie czytać? Kto, nie znający pojęcia „wojna”, zrozumiałby Homera? Koń Trojański… pierwsze wielkie świństwo, unieśmiertelnione w arcydziele, które obowiązkowo musiało znać każde ziemskie dziecko… Trzy sekundy… Dwie… Jest Ziemia. Nie… skądże! Słońce zbyt wielkie i jasne, glob duży, spieczony… Chwileczkę. Jakiś płat. roślinności… jakby niskiej, lecz niedorzecznie gęstej… Zero. Nie zauważyłem momentu wejścia w płaszczyznę eklipty-ki. Zatopiony w rozmyślaniach o artystycznych gustach obecnych Ziemian, przegapiłem też dane, które jeszcze kilka sekund temu mógłbym odczytać z ekranu. Teraz ten ekran był ciemny, martwy. Za obrębem bryły, w której tkwiłem jak pozostała w kryształowym kieliszku kropla czerwonego wina, widać tylko zbyt jasne niebo i bury ląd, pokryty pagórkowatą pustynią, zaledwie gdzieniegdzie ożywioną plamą zmęczonej zieleni. A jednak było w tym krajobrazie coś nieuchwytnego, co czyniło mi go znajomym. Pamiętałem tę ziemię. Te wzgórza, wciąż takie same, spokojnie malejące aż po kres horyzontu. Tylko, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, cały glob, za wyjątkiem mórz, których nie zdążyłem obejrzeć z bliska, porastał zbity kożuch dwumetrowych drzewek. No, cóż. Pokładowa aparatura także zapamiętała ostatnie miejsce startu i do niego skierowała teraz wracający statek. W to samo miejsce, ale, rzecz jasna, nie w ten sam czas. Na szczęście. Znalazłem się nagle na planecie, o której wiedziałem tylko tyle, że od Ziemi dzieli ją bardzo wielka, odległość. W naszych gwiezdnych katalogach próżno by szukać wzmianki o tym układzie słonecznym, nie mówiąc już o jego po szczególnych globach. Skądinąd jednak byłem teraz zapewne współczesny swojej macierzystej epoce. Czyli pozostała mi nadzieja, że ktoś tu kredyś przyleci. Jeśli, rzecz jasna, ci nowi Ziemianie w ogóle latają, jeśli ich technika, pozbawiona w swoich dziejach okresów mobilizujących napięć, to znaczy wojen, pozwoliła im już przekroczyć próg własnego układu planetarnego. — Poczekamy na „P — G” — powiedziałem. Zdawałem sobie sprawę, że muszę porzucić mój aż nazbyt piękny pojazd, ale na razie nie chciało mi się z niego ruszać. — Koniec jazdy — dodałem. — Wysiadać. Mijały sekundy. Nic się nie działo. Żadnych głosów z teraźniejszości, przeszłości ani przyszłości. Żadnych sygnałów z innych przestrzeni. Westchnąłem, przeciągnąłem się leniwie i wstałem. Masa statku po raz ostatni rozstąpiła się, przepuszczając moje ciało. Miałem tu w kabinie zapasy wody i żywności oraz lekkie, chłodne powietrze. Mogłem w niej spędzić życie, które ponoć imiym zmieniłem na lepsze. Wyszedłem. Nie oglądając się ruszyłem od razu szybkim krokiem prosto przed siebie i zatrzymałem dopiero na szczycie najbliższego pagórka. Moje stopy grzęzły w drobniutkim, pustynnym pyle. Wszędzie wokół rozciągały się identyczne wzgórza, spłowiałe, gładkie, bez skał i kamieni. Tylko pod zamglonym widnokręgiem widniała kępa niskich drzewek, tworząca brudnozieloną plamę. Bez żadnej myśli zacząłem iść w jej stronę. Uszedłszy jakieś sto metrów, obejrzałem się. Statek wyglądał jak baśniowa szklana góra. Będzie tak stał, pełen blasku, oblewającego jego nieskazitelne kształty aż do chwili, kiedy tutejsze słońce zacznie umierać i przerażone własną agonią w ostatniej erupcji uciekającej energii pochłonie otaczające je globy, które przedtem darzyło tylko życiodajnym ciepłem. W tym momencie, nagle, bez żadnego ostrzeżenia, opadła mnie chmura, czarna i cicha. Znałem ją. Znałem także ten głos, który wypłynął z ciemności: — Wsiadać. Mrok przede mną zaczął rzednieć. Ujrzałem otoczone niewysokim ogrodzeniem okrągłe poletko, wokół niego gwiazdy, a pośrodku wielki, pionowy walec z otwartym włazem u dołu. Obok włazu stały trzy szkieletowate sylwetki. — Wsiadać. Rozdział VIII Przeskok z czasu upalnego dnia na obcym, spokojnym globie w czas wrogiej próżni był zbyt raptowny, bym mógł od razu przyjąć go do wiadomości. Ale nawet kiedy objąłem już myślą moją nową, tak bardzo zmienioną sytuację, dominującym uczuciem, jakiego dozna- wałem, pozostało zdumienie. Jak to? Teraz? Po tym, co się stało? Więc… może nic się nie stało? Dwie z trzech ażurowych postaci poruszyły się. Nie spieszyło mi się do ich pojazdu, to prawda. Zrozumiałem, że zaczynają tracić cierpliwość. Skądinąd nie miałem najmniejszej ochoty czekać, aż przyjdą po mnie, sami czy w towarzystwie swoich mrówkowatych robotów. Cóż mogłem zrobić. Pokiwałem głową i ruszyłem im naprzeciw. Kiedy byłem już blisko, ten w środku, który stał na tle otwartego włazu, usunął się grzecznie, pozostawiając mi wolną drogę. Przeszedłem obok nich i dopiero w momencie, gdy znaleźli się za moimi plecami, ogarnął mnie chłód. Nie przyglądałem im się, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, czy mają oczy, a jednak czułem na sobie ich spojrzenia. Wiedziałem, że idą za mną, chociaż nie słyszałem odgłosu ich kroków. Moich własnych zresztą także. Nie słyszałem tu nic poza krótkimi rozkazami, które zawsze rozbrzmiewały tak blisko i wyraźnie, jak wtedy, za pierwszym razem. Do włazu prowadziła krótka; pochyła płyta. Minąłem coś w rodzaju progu błyszczącego jak ostrze noża i.przeszedłem z ciemności w jasność. Istotnie, mieli oczy, bo w przeciwnym razie nie pomyśleliby o lampach. Znalazłem się wewnątrz okrągłego pomieszczenia o ścianach tworzących w górze zarys wielkiego dzwonu. Pomiędzy ścianami, na wysokości czterech czy pięciu metrów, rozpięto coś w rodzaju delikatnej sieci, przez której nici przebiegały we wszystkich kierunkach różnobarwne, świecące paciorki. Zatrzymałem się i chwilę stałem z głową zadartą do góry. Raz czy dwa odniosłem przelotne wrażenie, że w tej ruchliwej pajęczynie odnajduję jakąś mowę, przekazującą znane mi symbole, ale było to chyba tylko złudzenie. Po prostu rozmaitość i mnogość sygnałów sprawiały, że patrzącemu, skądkolwiek by on przybył, musiały w końcu narzucić skojarzenia z matematyką, obowiązującą w jego ojczystym świecie. — Widzisz, Lin — usłyszałem naraz miękki głos — jednak los zetknął nas znowu. Co prawda w okolicznościach, które muszą ci się wydawać niezbyt zachęcające… Nic już nie było w stanie mnie zaskoczyć. — Tylko wydawać? — spytałem spokojnie. — W pewnym sensie tak… zresztą wkrótce sam się przekonasz. Natomiast mnie te właśnie okoliczności stwarzają szansę powrotu… nie, źle się wyraziłem. Szansę konfrontacji moich pragnień i planów z rzeczywistością. Tą, która już zostanie… a raczej w której pozostanie moja Ziemia. — Zdaje się, że rozumiem — powiedziałem z uczuciem ogromnej ulgi, odruchowo rozprostowując ramiona, jakbym akurat odkrył, że zamiast nich mam skrzydła, z których w każdej chwili mogę zrobić użytek. — Spłacamy pożyczkę, tak? — Tak. — Czyli mamy bardzo mało czasu. Wiesz, że byłem tam? — Wiem. Nie spytałem, skąd zaczerpnął tę informację. Czy dotarł do niego mój głos, czy odbierał moje myśli, czy też obecna sytuacja zawierała jakieś wskazówki, zrozumiałe tylko dla niego. Zamiast tego powiedziałem: — Jednak jeśli ja zaraz znajdę się gdzie indziej i kiedy indziej, to chyba i ty nie wrócisz tym statkiem i nie wylądujesz wśród swoich, już uwolnionych od balastu dotychczasowej historii. — Prawdopodobnie. Też mówię jedynie o szansie. Ona mimo wszystko istnieje… skoro jestem tutaj. — Tego nie pojmuję… ale to zapewne najmniej ważne. Czy w tej chwili lecimy? — Obejrzyj się. Posłusznie odwróciłem głowę. Zamiast otwartego włazu zobaczyłem półprzeźroczystą płytę, a za nią czarne niebo z gwiazdami. Może ekran? W każdym razie byłem sam. Istoty, które mnie tu wprowadziły, skorzystały widać z innego wejścia. — Nic mi to nie mówi… zaraz — zawahałem się. — Gwiazdy są nieruchome — zauważyłem po zastanowieniu. — Ponieważ jesteśmy już na miejscu. Za chwilę wylądujemy. To znaczy, wylądowalibyśmy, gdyby… — Nie kończ. Powiedziałem przecież, że rozumiem. Gdzie jesteś? — Na statku, tylko w innej kabinie. — Dlaczego słyszę tak wyraźnie twój głos? I dlaczego oni pozwalają nam rozmawiać? — Nie wiedzą, że rozmawiamy. A ty słyszysz mnie, ponieważ nauczyłem się przekazywać wam impulsy bezpośrednio do ośrodków mózgowych. Czy trafiłeś na Ziemię? Czy też przedzielili czas, jeszcze zanim twój powrotny lot dobiegł końca? Chciałem mu powiedzieć, jak się sprawy mają i poprosić, aby mi pomógł określić miejsce mojego obecnego, rzeczywistego pobytu, ale nie zdążyłem. Bez żadnego przejścia, żadnego chwilowego zaćmienia, znalazłem się na płaskim wzgórzu, z którego patrzyłem ku horyzontowi, gdzie w masie drgającego, rozpalonego powietrza majaczyła nieregularna plama zieleni. — Cześć, Stanza — zawołałem półgłosem. — Teraz już naprawdę nigdy się nie spotkamy. Chociaż… kto wie? Jeśli twój świat nie jest zbyt daleko? Jeśli przypadkiem leży na trasie wyprawy „P — G”?… Ja Westchnąłem. Przypomniałem sobie Kirsti, Wiktora i innych. Słyszałem ich tutaj, na tym globie, na wiele wieków wcześniej, zanim stał się pustynią. Widać program, który podsunąłem materii w pierwszych stadiach jej istnienia, nie dotyczył wszystkich planet, pozostających w gwiezdnych ekosferach. Te pancerne koty, pająki i myszy wyginęły, zanim zdołały przekształcić się w stworzenia wyższego rzędu. A przynajmniej nie potrafiły przełamać bariery jednej, określone] rzeczywistości, tej mianowicie, w której dowiedziałem się o ich istnieniu. — Swoją drogą — powiedziałem z wymuszonym uśmiechem — dobrze, że Blanowi nie udało się skonstruować urządzenia, które pozwoliłoby zaciągnąć od przyszłości kredyt dłuższy niż pół minuty. Tyle tylko rodacy Stanzy mogli sobie teraz odebrać. Gdyby.wtedy Blane zyskał, powiedzmy, pełną godzinę, wystartowałbym wprawdzie spokojnie i, być może, nie Zostałbym ściągnięty zaraz z dziesiątego miliarda lat na ten ogrodzony placyk w próżni, ale obecnie wylądowałbym wraz, ze Stanza na jego macierzystej planecie, której przemili gospodarze mieliby jeszcze do dyspozycji pięćdziesiąt dziewięć minut i trzydzieści sekund, żeby się z nami rozprawić. Niczego nie byliby już w stanie zmienić, lecz jeśli ich charakterystyka, jaką przedstawił Amosjan, nie odbiegała zbytnio od prawdy, wykorzystaliby te minuty tak, że lepiej o tym nie myśleć. Na szczęście, przy całej swej technice, której zawdzięczali nieograniczoną niemal swobodę manewrowania przestrzenią i czasem, nie odgadli, co zrobił Blane. Przegapili sposobność. Wymknąłem im się po raz drugi i ostatni. Więcej okazji nie będzie. - Spojrzałem za siebie. Kryształowy pocisk zmalał do. rozmiarów wbitego w ziemię odprysku szkła. Odniosłem też wrażenie, że odrobinkę przechylił się na bok. No, cóż. Może się pomyliłem. Może nie będzie stać tutaj wiecznie. Wiatr wywieje pył spod jego podstawy i wtedy upadnie. Minie rok, tysiąc lub sto tysięcy lat, przylecą z Ziemi paleoplanetolodzy, zaczną przeczesywać pustynię, znajdą go… a ja będę milczał. Nie pisnę słówkiem. — Linie Hagert — powiedziałem. — Wtedy będziesz milczał już od bardzo dawna. We wzorcu, który podniosłeś do początków wszechświata, nie było nic, co takim jak ty istotom mogłoby zapewnić nieśmiertelność. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Poczułem pragnienie. Pochwyciłem wargami ustnik i lekko naciskając go zębami, uruchomiłem podajniczek. Pociągnąłem kilka łyków odżywczego płynu, wyprostowałem się, pokiwałem głową, jakby przyznając sobie rację, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Nie spieszyłem się. Stawiałem stopy z rozwagą, ostrożnie, aby nie wbijać ich zbyt głęboko w miałki piasek. W pewnym momencie przypomniałem sobie o mikroskopijnych czujnikach przytwierdzonych od wewnątrz do kasku. Przyjrzałem im się uważnie. Działały tylko dwa. Pierwszy powiedział mi, że mam jeszcze stosunkowo dużo wody i żywności, drugi natomiast, że zapas energii w ogniwach skafandra wystarczy najwyżej na pół godziny. Okrągłe oczka Wskaźników promieniowania i temperatury, a także wielobarwny wiatraczek, kft&ry zazwyczaj informuje odzianego w kosmiczny strój astronautę o składzie atmosfery, były ślepe i martwe. No, tak. Skroili ten skafander na moją miarę i wyposażyli go we wszystko, co mogło człowiekowi dawać złudzenie, że uczestniczy w zwykłej, ziemskiej wyprawie, niemniej fikcja pozostała fikcją. Powoli odpiąłem kryzę, mocującą kask. Najpierw odchyliłem go tylko odrobinę, wpuszczając próbkę pustynnego powietrza. Było gorące i, jak należało oczekiwać, suche, ale poza tym oddychało się nim zupełnie normalnie. Mimo to po chwili zapiąłem kask z powrotem. Postanowiłem ponawiać tego rodzaju eksperymenty co parę minut. Atmosfera, pozornie tak swojska, mogła przecież zawierać jakieś niebezpieczne domieszki, których działanie ujawniało się dopiero po upływie pewnego czasu. Skądinąd nie wolno mi eksperymentować zbyt długo. Muszę jak najoszczędniej gospodarować resztkami energii. Klimatyzator potrzebuje przecież prądu, a ja przekonam się dopiero, jak jest tutaj w nocy. Muszę maksymalnie, na ile mnie stać, przedłużyć oczekiwanie, a wraz z nim nadzieję. Wróciłem do zwykłego, stałego czasu. Trzeba zatem wrócić i do nawyków, wyniesionych z dobrej astronautycznej szkoły. Liczy się każda sekunda, każdy jej ułamek. Każdy może zadecydować o przetrwaniu. Minęła godzina. Zostawiłem za sobą połowę drogi, dzielącą porzucony statek od kępy krzewów. Atmosfera nie zawierała chyba szkodliwych związków. Z pewnością dałyby już o sobie znać. Zdjąłem kask, przytroczyłem go do pasa i niemal natychmiast zacząłem się pocić. Z nieba płynął bezlitosny żar, chwilami musiałem walczyć ze sobą, by wciąż nie sięgać dłonią do głowy i pleców, płonących, jak mi się zdawało, żywym ogniem. Ale szedłem dalej, zadając sobie gwałt, by oddychać śmiało, pełną piersią, w rytm kroków. Mój marsz, gdyby go przedstawić graficznie, przypominałby wykres pracy archaicznej pompy. Pięć, sześć metrów w górę łagodnego zbocza, metr po przypłaszczonym, jakby zdeptanym wierzchołku, następnie w dół, znowu w górę i znowu w dół. Tak w nieskończoność. — Spacer znikąd donikąd — powiedziałem. Mój głos rozbiegł się po otwartej przestrzeni tak, że ledwie go dosłyszałem. — Cóż, przyjmując „propozycję” Stanzy, żeby użyć jego określenia, zdecydowałem się przecież na emigrację. Nie wiedziałem tylko, jak ona będzie wyglądać. No, to teraz już wiem. Dotarłem w końcu do skraju lasu, mniej gęstego i mniej zielonego, niż się spodziewałem. Wkroczyłem pomiędzy poczerniałe łodygi i rozpychając je bez trudu rękami brnąłem dalej, niewiele wolniej niż do tej pory. Wiotkie pnie krzewów były u dołu zupełnie gołe, a w górze wieńczyły je tylko nastroszone kępki liści, podobne do piór, przez które bez przeszkód mogłem obserwować niebo. Panował tu jednak chłód, przynoszący ulgę. Przyszło mi na myśl, że może,znajdę w okolicy wodę, bez której nie utrzymałyby się nawet te żałosne szczątki dziewiczej zieleni, nie ustałem jednak w marszu, aż znowu ujrzałem przed sobą otwartą, spieczoną słońcem pustynię, z tej strony lasku płaską jak taca. Widnokrąg zmienił barwę na jasnooliwkową i przybliżył się. A na pierwszym planie lśniły niepokalaną bielą rozległe zabudowania miasta. — Gorąco — mruknąłem pod nosem. Zamknąłem powieki i potrzymałem je przez chwilę mocno zaciśnięte, jakbym po przebudzeniu z najgłębszego snu zbyt szybko otworzył oczy i musiał wrócić na moment w krainę mroku, żeby spokojnie przygotować się na przyjęcie dnia. Ale kiedy znowu spojrzałem przez ostatnie wątłe gałązki na równinę, miasto trwało nadal, ciche, niewzruszone, wyrastające wprost z burego piasku, tak jak z oceanu wyrastają śnieżne szczyty rezerwatu arktycznego. Miasto. Może natura istotnie nie działa już metodą prób i błędów, ale światem, wszystkimi światami nie przestał rządzić przypadek. Wylądowałem nie tam, gdzie chciałem, tylko tam, gdzie chciał statek. Opuściłem go i poszedłem przed siebie, obrawszy za cel marszu pierwszą lepszą kępkę dwumetrowej trawy. A minąwszy ją, od razu trafiłem do miasta. — Nie marzyłem o białych gmachach, domkach, białych skwerach i ulicach — powiedziałem, potrząsając głową. — A gdybym nawet marzył, to przecież tym razem nie tkwię w żadnej półżywej przezroczystej substancji, która pośpieszyłaby natychmiast spełnić wszystkie moje ukryte pragnienia. Wiem. To fatamorgana. Wszak jestem na pustyni. Zresztą przekonamy się. W razie czego zawsze zdążę wrócić pod ten daszek — wzniosłem oczy w górę. — Wrócę, zdrzemnę się, po czym przystąpię do kopania studni. Ale gdyby przypadkiem to miasto istniało naprawdę, może mógłbym sobie oszczędzić tego trudu. Wychodząc z cienia mimo woli westchnąłem. Nie obejrzałem się jednak ani razu. Po kilku pierwszych krokach wpadłem w dawny rytm marszu, który nie stał się ani odrobinę łatwiejszy, chociaż szedłem teraz przez równinę. Za to grunt był bardziej miałki i grząski, a upał coraz trudniejszy do zniesienia. Znowu minęła godzina. Nie, te harmonijnie piętrzące się bryły domów nie miały nic wspólnego z fatamorganą. Tu istotnie zbudowano miasto. Tyle że bardzo dawno temu. I dawno je opuszczono. Dokładnie tak, jak mi się zdawało, kiedy patrzyłem stojąc na skraju dalekiego już lasku, kompleks zwartej zabudowy wyrastał prosto z pustyni, nie poprzedzony żadnymi drogami, przedmieściami czy ochronnymi pasami zieleni. W pewnym momencie kończył się lotny pył, a zaczynały pionowe, białe jak kreda ściany. Widniały w nich duże, prostokątne okna, witające każdy mój ruch drobnymi ukłuciami światła. Myślałem początkowo, że mam przed sobą ruiny, że kiedyś wszystko tu wyglądało inaczej, ale zmieniłem zdanie ujrzawszy pierwsze ulice, prowadzące pomiędzy domy. Były czyste jak świeżo wymiecione. Gdyby to pustynia zabrała temu miastu jego przedpola; języki brunatnego piasku sięgałyby.z pewnością wszędzie, zaścielałyby jezdnie i chodniki, wciskałyby się do okien — i pod progi. Tymczasem linia frontowych ścian stanowiła jakby niewidzialną granicę, której nie wolno było przekroczyć niczemu, co stanowiło naturalną cząstkę tego globu. Bo miasto samo do niego nie należało. To zrozumiałem od razu. Powstało jako baza przybyszów z innego układu lub tylko z sąsiedniej planety. Spełniło swoje zadanie i trwało teraz martwe, wyniosłe, niby biały pomnik ducha eksploracji. Szedłem szeroką ulicą, wyłożoną twardą, szorstką masą. Stojące przy niej domy nie były wysokie. Dwa do czterech pięter. Zbudowano je bardzo regularnie, zbyt regularnie, gdyby chodziło o miasto mające swoją historię, nasyconą gustami i potrzebami kolejnych pokoleń żywych mieszkańców. A może z jakichś powodów lokatorzy, dla których postawiono te bloki, nigdy się do nich nie wprowadzili? W tym momencie dotarło do mojej świadomości, że nie słyszę dźwięku własnych kroków. A przecież powinny się odbijać głośnym echem od ścian tego kamiennego korytarza jak od skalnych zboczy górskiego wąwozu. Zwolniłam, zrobiłem jeszcze parę kroków, po czym stanąłem. Wokół panowała zupełna cisza. Doznałem tego samego uczucia, co w owej czarnej chmurze, za którą czekały obce szkieletowate istoty wraz ze swoim statkiem. Tylko że tutaj doskonałą czerń zastąpiła biel, równie doskonała, martwa i pusta. Rozejrzałem się. Do każdego z budynków prowadziły prostokątne drzwi, poprzedzone jednym, szerokim stopniem. Wszystkie były szczelnie zamknięte. Wahałem się przez chwilę, ale w końcu, wzruszywszy ramionami, podszedłem do najbliższego domu, wkroczyłem na niski schodek i niezbyt mocno uderzyłem otwartą dłonią w białą tak jak ściany bramę. Ani drgnęła. Wtedy dopiero spostrzegłem przytwierdzony do drzwi na wysokości głowy niewielki, płaski krążek. Ostrożnie dotknąłem go wskazującym palcem i natychmiast cofnąłem rękę. Nic się nie stało. Nacisnąłem mocniej, z tym samym rezultatem. No, tak. Dom nie był przygotowany na przyjęcie gości. Nikt tu nikogo nie oczekiwał… — Nie, to nie — mruknąłem, ruszając w dalszą drogę. — Nie będę-się napraszał. Zawsze przecież byłem nieśmiały i delikatny. Niech sobie śpią… Kilka minut później wyszedłem na rozległy, kwadratowy plac, pośrodku którego stał okazały, sześcienny gmach zwieńczony ażurowymi lustrami radiolatarni i wysokimi, rozwidlającymi się w górze pęczkami wysmukłych prętów. Anteny. A więc nie pomyliłem się. Miasto było tylko kosmiczną pracownią. Okrążyłem plac, odnalazłem po przeciwnej stronie przedłużenie ulicy, którą szedłem dotychczas, i nie przystając ani na chwilę, tym samym równym krokiem zacząłem oddalać się od centrum. Zapewne całe osiedle postawiono na planie kwadratu. Najpierw założono ośrodek badawczy, a potem opasano go mieszkaniami. Dla kogo? No cóż, w każdym razie dla istot przynajmniej w swym zewnętrznym kształcie podobnych do ludzi. Świadczyły o tym rozmiary domów i drzwi, szerokość chodników i wysokość okien. A może byli tu po prostu badacze z Ziemi? Może w naszej obecnie obowiązującej przeszłości podejmowaliśmy już dalekie wyprawy, zakładali podobne białe miasta i zostawiali je potem nietknięte, jakby z ukłonem pod adresem ewentualnych przyszłych mieszkańców? Uśmiechnąłem się. Tak mógłby powiedzieć Amosjan… oczywiście dawny Amosjan, ten, którego znałem dostatecznie dobrze, by mieć prawo zgadywać, co mógłby powiedzieć, a czego nie. Będzie mi go brakowało… Przystanąłem, otarłem pot z czoła i spojrzałem przed siebie. Już dawno zauważyłem, że horyzont łączy się z niebem dziwnie wysoko i jakby coraz bliżej. Musiałem nieźle zadzierać głowę, chcąc odnaleźć nad sobą owe niemal niedostrzegalne pasemko mgły, stanowiące granicę lądu. Teraz nagle odkryłem, że to, co brałem dotąd za dalszą część pustyni, rozpościerającą się za miastem, było powierzchnią morza. Przybysze osiedlili się nad morzem. Jakież to naturalne… Oczywiście, potrzebowali wody. Morze stanowiło interesujący obszar badawczy. Ułatwiało transport. Ale czy niezależnie od tych praktycznych względów po prostu nie lubili patrzeć na fale? A teraz, kto wie, może bawią właśnie na urlopie, nad jakimś swoim szumiącym Pacyfikiem… Zacząłem znowu iść, bezwiednie przyśpieszając kroku, aż nagle zobaczyłem morze zupełnie blisko. Domy rozbiegały się w lewo i w prawo, a dokładnie na wprost mnie wyrósł niewielki płaski budyneczek nakryty srebrnobiałym dachem, który błyszczał w słońcu jak świeżo zlany wodą. Do wnętrza pawilonu wiodły szerokie, otwarte na oścież drzwi, naprzeciw których znajdowały się drugie, wychodzące wprost na keję. Znalazłszy się w środku stwierdziłem, że ten lśniący dach jest przezroczysty jak najcieńsze szkło. Równocześnie jednak rzucał jakiś dziwny cień, zapewniający schronienie przed palącymi promieniami słońca. Przeszedłem przez cały pawilon, minąłem nabrzeże i wkroczyłem na krótkie molo, wyłożone tym samym tworzywem, co nawierzchnia ulic. Dotarłem do samego zaokrąglonego cypla i wtedy dopiero usiadłem, tak samo jak pierwszego wieczoru po przylocie do Aitheropolu, z nogami luźno zwieszonymi nad wodą. Przechyliłem się do tyłu, oparłem na wyciągniętych rękach i spojrzałem na morze. Nie było żadnych fal. Absolutnie żadnych. Jak okiem sięgnąć gładka, matowa płyta, pozbawiona najdrobniejszych bodaj zmarszczek. Wszystkie morza, jakie widziałem w życiu, posyłały w stronę lądu. swój specyficzny, pachnący oddech. To morze nie oddychało. Posiedziałem parę minut, po czym wstałem. Woda była ciemnoniebieska, zmętniała i w swojej martwocie przypominała brudną sadzawkę, ściętą lodem przy bezwietrznej pogodzie. Nawet gdyby to miasto za mną stanęło teraz w ogniu, nie przyszłoby mi na myśl szukać w niej ochłody. Odwróciłem się i powoli, noga za nogą, wróciłem do budyneczku na nabrzeżu. Tam był przynajmniej cień, jeśli już, wobec zupełnego bezruchu powietrza, i otwarte na przestrzał drzwi nie obiecywały orzeźwiającego przeciągu. Znalazłszy się w pawilonie, zacząłem szukać jakiejś deski czy skrzynki, na której mógłbym wygodnie usiąść. W pewnym momencie mój wzrok padł na osobliwego kształtu wąski, wysoki stolik, umieszczony w rogu, pod ścianą zamykającą budynek od strony miasta. Nie potrafiłbym powiedzieć, dlaczego ten widok przykuł moją uwagę i sprawił, że na chwilę wstrzymałem oddech. Może od razu dostrzegłem grę kolorów, tak niezwykłych w tym królestwie idealnej bieli, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Szedłem jak zahipnotyzowany, nie myśląc o niczym i bezwiednie starając się stąpać jak najciszej, chociaż także i tu moje kroki nie budziły najsłabszego echa. Dopiero kiedy byłem już całkiem blisko, uprzytomniłem sobie, że ze stolika mrugają na mnie pastelowe lampki. Stanąłem. Obok lampek wprawiono w matową, lekko skośną płytę wypukły prostokąt z dziewięcioma przyciskami, na których widniały cyfry o prostym, a jednak niepowtarzalnym rysunku. Nie mogłem się mylić, tak jak nie pomyliłby się autentyczny bibliofil odnalazłszy tekst złożony czcionką, używaną niegdyś przez jednego jedynego drukarza. Zresztą któż jak nie oni posłużyłby się tutaj ziemskimi cyframi? Bo przecież ani przez chwilę nie traktowałem poważnie przypuszczenia, że to ludzie zapędzili się kiedyś tak daleko. Maleńki pulpit sterowniczy szkoleniowych programów holowi-zyjnych, zdobiący biurko w „kąciku mieszkalnym”. Podziemny ośrodek. Stanza. Tuż koło stolika, w pełnym świetle przepuszczanym przez srebrno-szklany daszek, leżały trzy granatowe peleryny. — Brakuje kartki: „Z najlepszymiżyczeniami od Boba” — powiedziałem chrapliwym i cienkim głosem. Odchrząknąłem. — Brakuje także innych rzeczy. Owalnej czapeczki z długim, śmiesznym daszkiem, furażerki z opuszczonymi klapkami, a także rozciągniętej, wełnianej pończochy. Podniosłem wszystkie trzy peleryny i przerzuciłem je sobie.przez ramię. — Pozdrowienia od Pana Boga, Bob — mówiłem dalej, patrząc w gwiazdki, migające na zaimprowizowanym pulpicie. — Stwórcy, którego sam stworzyłeś — dodałem z uśmiechem. — Dzisiaj nie będę już ruszał tych klawiszy. Skończyłem szkołę, prawda? A w każdym razie mam właśnie wakacje. Poza tym nie wiem, czy te lampki świecą dla mnie, czy dla ciebie. Może świadczą o pracy jakiegoś nadajnika czy urządzenia, które prowadzi was teraz przez czasy i przestrzenie do waszej, już pięknej i pogodnej, ojczyzny? Staliście przecież obok siebie, tutaj, gdzie teraz ja. Ale w takim razie moje lądowanie na tym właśnie globie nie było przypadkowe, jak myślałem. Czemu nie zostawiliście mi żadnej wskazówki? Czy też wszystko, co chcieliście mi powiedzieć, mówią za was te lampeczki? Niestety, Bob, nie znam ich języka. Umiałem tylko naciskać guziki i patrzeć w ekrany, na których raz jeszcze rodził się świat. W tym momencie z zewnątrz dobiegł jakiś przyciszony dźwięk, Nie oczekiwałem gości, ale mimo woli zacząłem nasłuchiwać, nie odrywając na razie oczu od tych światełek, mrugających tak dobrodusznie, jakby chciały mi dać do zrozumienia, że nie powinienem zrażać się własną niewiedzą, bo różnice między rozumnymi istotami są doprawdy nieistotne wobec łączącej ich ciekawości i niecierpliwości. Nad przezroczystym dachem przemknął cień. Odczekałem chwilę, a następnie podszedłem do drzwi i ostrożnie wystawiłem na zewnątrz głowę. Nic się nie zmieniło. Miasto stało jak dekoracja do filmu, którego w końcu nie nakręcono, zbyt schludne, zbyt regularne i zamknięte jak opuszczone magazyny. W powietrzu, na lądzie, w wodzie nadal ani śladu życia lub choćby najbardziej leniwego ruchu. A więc przywidzenie? Nie. Nagle usłyszałem głośny, wysoki świergot, jaki wydają sprężarki sond. Zza wystającego okapu wyłonił się lecący zaledwie dziesięć metrów nad przybrzeżną ulicą dość duży, owalny pojazd. Znałem go doskonale. Uczestnicy wyprawy,P — G” nazywali go, jak wspomniałem, paletą. Cofnąłem się o ułamek sekundy za późno. Rzecz jasna, nie musiałem uciekać, jeśli jednak chciałem się ukryć, to nie zdążyłem. — Lin!!! — zabrzmiał dziwnie zduszony, zniekształcony głos. — Liiin!!! Spojrzałem na peleryny, zwisające z mojego ramienia. Gdyby tam, w tym pojeździe był Stanza, umiałby się ze mną porozumieć inaczej. — Tu nikogo nie ma — powiedziałem cicho. — Jestem po prostu bardzo zmęczony. Muszę odpocząć. Inaczej zacznę widzieć i słyszeć nie takie rzeczy… — Lin!!! Paleta zniżyła się i wypuściła drabinkę. W otwartym włazie zamajaczył teleskopowy wysięgnik roboczego automatu. W następnej chwili zniknął, ustępując miejsca ludzkiej głowie, uzbrojonej w kask. Za przezroczystą osłoną tego ostatniego ujrzałem znajomą twarz. Wiktor wychylał się tak, że ktoś musiał trzymać go wewnątrz za nogi, bo inaczej z pewnością wypadłby z pojazdu. Dostrzegłszy mnie, znieruchomiał na moment, a następnie gwałtownym ruchem uderzył się kilkakrotnie w wierzchołek kasku. — Dobrze, dobrze — mruknąłem. — Tylko bez paniki… Nie śpiesząc się, odpiąłem od pasa hełm, nałożyłem go, przymocowałem do kryzy skafandra i w tym samym momencie usłyszałem przeraźliwie głośny krzyk. — Lin!!! Co się stało?!!! Już idziemy!!! — Nic się nie stało — syknąłem, odruchowo potrząsając głową. — Przynajmniej jak dotąd. Ale zaraz popękają mi bębenki. Dlaczego tak wrzeszczysz? — Czemu zdjąłeś kask? — głos w słuchawkach zabrzmiał odrobinę ciszej. — Sam badałeś tutejsze powietrze i wiesz, że ma domieszki halucynogenne?! — Już go przecież włożyłem — powiedziałem pojednawczym tonem. — Więc mam urojenia? To by mi nawet dogadzało… — Lin? Jak się czujesz? — spytał niewidoczny Oleg. — Tak sobie. Ujdzie. Wiktor nie tyle schodził, ile zjeżdżał po drabince, jak żegnany brawami akrobata, który chwilę temu zakończył szczególnie efektowny występ. W ślad za nim podążał mały, pomocniczy robot podobny do pająka, snującego za sobą mocną, lśniącą nić. W otwartym włazie ukazała się twarz Lukasa. — Ty także chcesz obejrzeć człowieka, którego nie ma? — Lin, proszę cię, czekaj spokojnie — powiedział szybko Wiktor. Twarz Paga zniknęła. — Co wy wyprawiacie?! Nie mogę nastawić kamery — niecierpliwił się Oleg. Lambert był już na dole. Zrobił kilka kroków w moją stronę i nagle stanął. Obejrzał się. Zrozumiałem, że czeka na automat, który marudził jeszcze w powietrzu. — Możesz podejść — zapewniłem go. — Nie powiedziałem przecież, że jestem niebezpieczny, tylko że mnie nie ma. Boisz się duchów? Wargi Wiktora wykrzywiły się w niepewnym uśmiechu. Zaczął znowu iść i szedł aż do chwili, kiedy jego wzrok padł na peleryny, przewieszone przez moje ramię. Wtedy zatrzymał się ponownie. — cq tam masz? — To na wypadek deszczu. Albo gdybym musiał ukryć swoje prawdziwe kształty przed istotami z innych planet, których zmysł estetyczny nie pozwoliłby im znieść widoku workowatego kadłuba, unoszonego na dwóch łamliwych słupkach i zakończonego u góry nieregularnym włochatym arbuzem z sześcioma otworami, w tym jednym podwójnym. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, jacy jesteśmy paskudni? A tak liczyłem na nową historię ewolucji. Ale cóż, posłałem jej informacje zaczerpnięte od człowiek a… — Nie denerwuj się, Lin. Czy… jak to?… Peleryny?… Skąd je wziąłeś? — Czytałem kiedyś legendę o kimś, kto podzielił się z rzekomym biedakiem własnym płaszczem i został potem za to sowicie wynagrodzony. Te peleryny dostałem od poczciwych, kosmicznych przechodniów… i możesz byćpewny, że potraktowałem ich me gorzej niż bohater owej legendy, której szczegółów, niestety, nie pamiętam — wciąż wydawało mi się, że mogę żartować swobodnie, ponieważ jest rzeczą absolutnie niemożliwą, żeby Wiktor”, Oleg i Lu-kas byli tutaj naprawdę. — Skąd wiedzieliście, gdzie jestem? — spytałem tym samym lekkim tonem. — Co, co?… nic nie wiedzieliśmy… — wymamrotał Wiktor, najwyraźniej pochłonięty bez reszty wpatrywaniem się w to, co spoczywało na moim ramieniu. A były to tylko trzy niewinne, granatowe okrycia. — Aha, skąd wiedzieliśmy?! — ocknął się wreszcie. — Lin, przecież poleciałeś na rekonesans. Rozbiłeś się gdzieś w tej okolicy… ale automatyczny nadajnik twojej sondy widocznie ocalał. To jego sygnały zaprowadziły nas do ciebie… całe szczęście, że nie za późno. Czy rzeczywiście nic nie pamiętasz?… — Ależ pamiętam, pamiętam! — zawołałem, patrząc na niego z wyrzutem. — Tylko widzisz, to było trochę inaczej. Sonda nie ocalała. W ogóle nie mam pojęcia, co się z nią stało — wtrąciłem szczerze. — To ja sam zainstalowałem w tym budyneczku — wskazałem otwarte drzwi nadmorskiego pawilonu — nader misterny nadajnik d,użej mocy. A jakie były te moje sygnały? — No… zwykłe, namiarowe — zdecydował się w końcu podejść i dotknąć koniuszkiem palca skrawka leżącej na wierzchu peleryny. Zawahał się przez moment, po czym położył mi dłoń na ramieniu i przybliżył swoją głowę do mojej. — Lin, znalazłeś to w mieście? — spytał patrząc mi wymownie prosto w oczy. — Wszedłeś do któregoś z domów? Dotykałeś czegoś? — Nigdzie nie wchodziłem. Peleryny znalazłem tutaj, nad morzem, ale widziałem je już przedtem. Tak dawno temu, że nigdy byś w to nie uwierzył. Przed początkiem świata… — Wiesz co — głos Wiktora stał się naraz niezwykle łagodny — nie mówmy teraz o tym. Przylecimy tu jeszcze, prawda? A na razie musisz odpocząć. Rozbiłeś się dwa dni temu… pełne dwie doby Pewnie nie masz już wody ani żywności. W dodatku chodziłeś bez kasku. Proszę ci, wracajmy… — Nie musisz mnie prosić — uśmiechnąłem się. — I tak wróciłbym z tobą. Przecież wzywałem was i czekałem na was, czyż nie? Tylko pozwól, że przedtem jeszcze coś sprawdzę. — Lin, naprawdę… Uniosłem prawą dłoń w przepraszającym geście, odwróciłem się i wszedłem do otwartego hangaru. Stanąłem przed pulpitem, na którym przed chwilą pobłyskiwały sygnalizacyjne lampki i wpatrzyłem się w ich zmatowiałe, wygasłe oczka. Wraz z osobliwym stołem, w którym tkwiły, wyglądały tak, jakby były dziełem bawiących się dzieci, od dawna zresztą spoczywających na cmentarzu. I nagle, po raz pierwszy, zakołatała we mnie myśl, że wisząca tam, nad pawilonem paleta z Wiktorem, Lukasem i Olegiem na pokładzie nie jest wcale wytworem mojej wyobraźni, rozkojarzonej, galopującej i nieodpowiedzialnej po wszystkim, co mi się przydarzyło od momentu rozpoczęcia ziemskiego urlopu. Lecz jeśli tak, to czy w ogóle przydarzyło mi się coś godnego uwagi? Czy jest możliwe aby we wszechświecie zaprogramowanym na nowo w pierwszyir;. ułamku sekundy jego istnienia, nie tylko ludzie wyglądali tak samo, lecz także by istniały te same nauki, te same środowiska, by przygotowano i wyprawiono tę samą ekspedycję „P — G”, w której, nie wiedząc o tym, jednak brałem udział? Abym wróciwszy na Ziemię, znalazł profesora Amosjana, nie pamiętającego naszych rozmów dotyczących sprawy Stanzy, ale wciąż darzącego mnie sympatią jako swojego ucznia? Abym na następny urlop mógł znowu wybrać się nad Pacyfik, tak samo rozfalowany, szumiący i ciepły, do pseudo-greckiego Aitheropolu? Więc może nikt nigdy nie powierzał mi żadnej „boskiej” misji? A wreszcie jeśli mimo wszystko podjąłem się takiej misji i wypełniłem ją, to czy związane z nią zdarzenia, tkwiące w mojej pamięci, miały najmniejszy bodaj związek z rzeczywistością i z czasem Ziemi? Lambert naprawdę stoi teraz za moimi plecami. Wobec tego gdzie byłem wtedy, kiedy leciałem z nimi na „Pierścień Galaktyki”, kiedy wyprawiałem się na sametny rekonesans i kiedy, straciwszy sondę, czekałem na tym spalonym globie zapewne bez cienia nadziei na to, że mnie odnajdą? Nie miałem przecież żadnego nadajnika. A oni odebrali moje sygnały namiarowe… — Dziękuję, Bob — szepnąłem, gładząc dłonią powierzchnię wygaszonych lampek. — Nie domyśliłem się, że wasze automaty działają tylko do chwili, gdy wykonają swoje zadanie. Aparatura pokładowa twojego kryształowego pojazdu także umarła, zaledwie dotknąłem powierzchni tego lądu. Ale ty wiedziałeś, dokąd mnie ten pojazd przywiezie i wiedziałeś, że przyjdę tu, nad morze. Zawczasu ustawiłeś nadajnik, aby wezwał moich towarzyszy z innego czasu, kodem namiarowym sondy należącej do statku, przybyłego z Ziemi. Zostawiłeś peleryny. Nie potrzebowałeś ich, wracając do swoich. Jeśli twoi rodacy wyglądają inaczej niż przedtem, to są także z gruntu inni, czy nie tak? W takim razie, gdy już uda ci się do nich dotrzeć, czego ci serdecznie życzę, to co najwyżej przedstawisz się jako kosmiczny emigrant. Poprosisz o azyl. A wygląd zewnętrzny nie ma przecież żadnego znaczenia, kiedy ktoś spotyka się z prawdziwie rozumnymi istotami. Wtedy, na Ziemi, także mogłeś mi się pokazać w swojej rzeczywistej postaci, choć ja nie zasługuję jeszcze na miano istoty prawdziwie rozumnej. Ale może miałeś ra cję? W każdym razie zachowam te granatowe, powłóczyste płaszczyki na wypadek… wiesz, o czym myślę, prawda? No, to powodzenia, Bob! — zakończyłem głośniej, zapominając, że nie jestem już sam. Wiktor zareagował natychmiast. — Co mówisz? Odwróciłem się do niego i przez chwilę patrzyłem mu chłodno w oczy. Stał lekko przygarbiony, ze zwieszonymi bezradnie rękami, wyrażając >-ałą swoją postawą niepewność i zatroskanie. Uśmiechnąłem się do niego. — Pytałem, czy istotnie musimy już pożegnać to piękne miasto — skłamałem gładko. — Nie sądzisz, że zasługuje na dokładniejsze zbadanie? — Lin… przecież… — zająknął się. — Jak to, pracujemy w tej okolicy od tygodnia… oczywiście, że zostaniemy, ale teraz musisz polecieć z nami na orbitę i poleżeć trochę w salce medycznej. To powietrze na pewno przedostało ci się już do krwi i związało z… — Od tygodnia… — przerwałem. — Aha. Od tygodnia. A ja jestem chory. Skoro jestem chory, to trzeba mnie traktować jak dziecko. Może wobec tego zechcesz mi powiedzieć, kiedy wystartowaliśmy z Ziemi? — Lin, wszystko ci powiem po drodze… — Kiedy? — Co to znaczy,kiedy”? — zniecierpliwił się wreszcie. — Mierżąc czas naszymi starymi, poczciwymi zegarkami, jedenaście miesięcy temu. Na moment przymknąłem oczy i zagryzłem wargi. Zaraz jednak opanowałem się. — Przedtem byliśmy na urlopie? — Tak… oczywiście, że tak. — A gdzie jesteśmy teraz? — Gdzie? — powtórzył przeciągle. — Na delcie Panny. To znaczy, na czwartej planecie delty. — Uhm — mruknąłem. — Rzeczywiście, to powietrze musi być trochę dziwne. Ale skądinąd czuję się świetnie, możesz mi wierzyć. Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę. Więc wyruszyliśmy blisko rok temu. Wobec tego zatrzymywaliśmy się już kilkakrotnie. Odkryliśmy coś ciekawego?… Widzisz, ciągle jestem na bakier z pamięcią. — Przypomnisz sobie — rzekł z zakłopotaniem. — Zażyjesz coś, wyśpisz się porządnie i jutro rano… — Zapewne. Czekaj. Badamy to miasto od tygodnia. Czy nikt nigdy nie zajrzał do tego pawiloniku? — Owszem. Byli tu Bengt, Jane, Arnolf, ja sam… Także Kirsti i ty wspominaliście o przystani zaraz po pierwszym rekonesansie. To przecież — wskazał ruchem ręki szerokie drzwi — jedyny, jak dotąd, otwarty budyneczek w całym mieście… — Ale peleryny? — pomachałem mu przed nosem granatowymi okryciami. — I to? — przeniosłem wzrok na zaimprowizowany pulpit z paciorkami wygasłych sygnalizacyjnych lampek. Zastanowił się przez moment, po czym potrząsnął głową. — Będziemy musieli sprawdzić… są zdjęcia, filmy, zapisy… wątpię jednak, czy wszyscy przeoczylibyśmy rzeczy tak bardzo… — szukał przez chwilę słowa — nietutejsze — zakończył wreszcie. — Co to znaczy, Lin? Czy to naprawdę ty zbudowałeś tutaj nadajnik? Ale z czego, sk”ro twoja sonda utonęła w morzu? Nasze czujniki zlokalizowały ją przecież. Nic nie rozumiem… — Widzisz. Sam jesteś oszołomiony. Nie martw się. Obydwaj pójdziemy grzecznie do kabiny medycznej. Jedenaście miesięcy… — Lin, czy sądzisz, że ktoś był w tym pawilonie i zostawił te rzeczy?… Kiedy? Dzisiaj? Przedwczoraj pracowaliśmy tu pół dnia… — Z Ziemi szliśmy napędem geonicznym, prawda? Spojrzał na mnie badawczo. — Oczywiście. O czym myślisz? — najwyraźniej zapomniał; że ma mnie traktować jak chorego, zdanego na pastwę halucynacji, powstających w jego zgorączkowanym, rozprzężonym umyśle. Stanowczo za wcześnie. Wolałem jeszcze jakiś czas korzystać z przywilejów człowieka niepoczytalnego i stawiać najbardziej naiwne pytania, niż odpowiadać na te, które on mógł postawić. — To, o czym myślę, nie ma żadnego logicznego sensu, skoro jestem zarażony tym narkotycznym powietrzem. Poczekaj. Postaram się wziąć w garść i za parę minut pójdę z tobą do palety. Więc co najmniej przez kilka tygodni po starcie byliśmy w nadprzestrzeni… — Co?… W… aha — pokręcił głową z niedowierzaniem. — Tak to śmiesznie nazywasz… — Śmiesznie. Masz rację. To wszystko jest śmieszne… Umilkłem. A więc fakt, że Wiktor, Lukas i Oleg są tacy jak dawniej, że wyprawa „P — G” jednak wyruszyła i że została wyposażona w sprzęt będący tworem znanej mi świetnie ziemskiej techniki, nie świadczył absolutnie o niczym. Moja misja mogła zostać podjęta i spełniona. Mój dawny świat może już być zupełnie inny. Przecież leciałem swoim kryształowym soplem wtedy, gdy równolegle, w przesuniętej czasoprzestrzeni, wyprawa,P — G” od dawna już pokonywała kolejne odcinki gwiezdnej drogi. Jeden i drugi ja, obydwaj, cHoć w różny sposób, podążaliśmy w głąb czasu, łamiąc prawa fizyki umożliwiające zgodny z zasadą ekstrapolacji, spokojny i logiczny tok ewolucji. Oczywiście nigdy nie było nas dwóch na raz, cóż znowu. W przeciwnym wypadku pamiętałbym historię tych jedenastu miesięcy. Ale mniejsza o mnie. Bo najzupełniej nieoczekiwanie ta „emigracja”, na którą się zdecydowałem, przystępując do gry zainicjowanej przez Stanzę, przestała być moją osobistą sprawą. W zmienionej rzeczywistości ja miałem pozostać i pozostałem dawnym sobą. A teraz okazuje się, że identyczny los zgotowałem moim dwudziestu siedmiu towarzyszom, którzy także w momencie, gdy ich wszechświat zaczął mieć za sobą inną przeszłość, przebywali poza obszarem przeobrażeń, poza „normalnym” z ludzkiego punktu widzenia nurtem czasu. Nie wiem, jak to się mogło stać, bo przecież wszystkie możliwe fizyki istnieją w jednym wszechświecie, ale stało się, czego najlepszym przykładem jestem ja sam. Już nie sam. W tym właśnie rzecz. Nie sam… Dokąd wrócimy? Co zastaniemy na Ziemi? A jeśli okaże się, że w ogóle nie mogliśmy wystartować, bo ludzie dopiero zaczynają przebąkiwać o latających konstrukcjach cięższych od powietrza? Powitają nas przyjaźnie, jeśli są tacy, jacy powinni być w wyniku realizacji planów Stanzy, ale czy to nie okaże się… gorsze? Dzień dobry — dzień dobry. Skąd przybywacie? To miło z waszej strony, że wybraliście Ziemię… zobaczcie, jak tu u nas ładnie. Kiedy wracacie do siebie? Oczywiście, chcielibyśmy podejmować was jak najdłużej, ale… — Do licha! — syknąłem. — Co? Co? — przestraszył się Wiktor. — Nic. Przepraszam cię — odetchnąłem głęboko. Odwróciłem się plecami do pulpitu nadajnika i wyszedłem z pawilonu na roz- słonecznioną ulicę, nad którą wisiał bez ruchu okrągły pojazd z otwartym włazem. Na tle olśniewająco białych ścian miasta był niemal czarny. — Lećmy już — rzuciłem przez ramię. — To znaczy, chciałem powiedzieć, wracajmy. Na pokładzie palety Oleg, nie czekając, aż będzie mnie mógł oddać pod opiekę automatów medycznych w specjalnym pomieszczeniu głównego statku ekspedycji, zmierzył mi temperaturę, ciśnienie, a naatępnie długo patrzył mi w oczy. Znosiłem to wszystko cierpliwie do momentu, kiedy Lukas chciał mi odebrać peleryny. — Wezmę to, dobrze? — wyciągnął rękę. Mocno przycisnąłem ramię do boku. — Nie. Nie dam. Niech wam się zdaje, że ruszyłem na rekonesans w pelerynie. I że miałem jeszcze dwie zapasowe. — Lin, bądź rozsądny — Lukas spojrzał na Olega, jakby szukając u niego pomocy. — Przecież trzeba je zbadać. Mogą w nich tkwić jakieś niebezpieczne mikroustroje, a poza tym musimy dowiedzieć się czegoś o istotach, które je uszyły. Tworzywo, technologia… — Jeśli mi je weźmiesz, rozchoruję się naprawdę — zagroziłem. — Nie dam i już. Jesteście do niczego. Nie macie bladego pojęcia, jak postępować z wariatami. Żaden z nich nie odezwał się więcej przez całą drogę na orbitę. W statku, zaraz za śluzą, czekała Kirsti. — Och, Lin! — zawołała z przejęciem. — Tak się o ciebie bałam! — Niepotrzebnie, kochanie — powiedziałem serdecznym tonen. Wymawiając te słowa, musiałem odwrócić twarz. Jednak po krótkiej chwili ponownie spojrzałem jej prosto w oczy i nawet udało mi się uśmiechnąć. Ostatecznie byłem niepoczytalny, pozostawałem pod wpływem odurzającego gazu obecnego w powietrzu tego globu, który teraz widniał na ekranach, wielki, jaśniejszy od Ziemi, ale mniej kolorowy, a za to nieco bardziej przypłaszczony na biegunach. Poza tym gdzieś, w jakiejś przesuniętej przestrzeni, miałem przecież prawo tak mówić. Dżwięczy mi jeszcze w uszach ta rozmowa, podsłuchana w niedorzecznie gęstych krzewach porastających nie mal całą planetę, obecnie spaloną i pustynną. Podszedłem do Kirsti, objąłem ją i przytuliłem. — Och, Lin — powtórzyła. Oparła mi głowę na ramieniu, ale zaraz wyprostowała się i odsunęła. Ujrzałem wielkie, zwilgotniałe oczy… Nory Speyer. Miałem przed sobą inną Kirsti. Zrozumiałem to, nie wypuszczając jej z uścisku. Czyżby więc oni jednak wystartowali już nie z tej dawnej Ziemi, którą znałem? Czy może zaszło coś między czasami, co spowodowało, że ludzie zmienili się tylko o tyle, o ile te zmiany tkwiły w mojej podświadomości, jako pożądane wyłącznie dla mnie? Czy wreszcie w wyniku rekonstrukcji wszechświata zgodnie z programem, przygotowanym przez Stanzę, nie objawiło się w mieszkańcach Ziemi duchowe dziedzictwo jakichś chronologii, nie do zlokalizowania i określenia przez człowieka, patrzącego z jednego konkretnego momentu jednej konkretnej ewolucji swojego gatunku? Wiktor, Lukas i Oleg zatrzymali się za mną i czekali w milczeniu, licząc zapewne na to, że Kirsti sama zaprowadzi mnie do salki medycznej. Wyprostowałem się i ponad jej jasną głową o sypkich, zawsze zgrabnie ułożonych włosach, zajrzałem przez otwarte drzwi do głównej kabiny. Prześliznąłem się wzrokiem po tak dobrze mi znanych twarzach, na których błąkały się nieco niepewne uśmieszki. — Paweł i Bengt mają dyżur w nawigatorni? — spytałem, ponieważ ani Kurskiego, ani Salmii nie było wśród osób zgromadzonych za progiem. — Tak — odpowiedziała Jane. — Bruno zresztą także. To właśnie on zlokalizował twoje sygnały — uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała i spojrzała znacząco na Kirsti. — Aparatura diagnostyczna jest przygotowana — zniżyła głos. — Dziękuję — zrewanżowałem jej się uśmiechem. — Ale nie ma pośpiechu. Wiesz, to zadżumione powietrze wywołuje wyłącznie miłe, a nawet wręcz rozkoszne omamy i napełnia umysł nieziemską pogodą. Jestem teraz tak łagodny, że nie powinniście mnie wypuszczać ze statku tam, gdzie istnieje możliwość spotkania innych cywilizacji, ponieważ owładnięty przemożną tkliwością mógłbym zapomnieć o żelaznej regule: „Nieograniczona odpowiedzialność względem Ziemi”. W momencie, kiedy to powiedziałem, dostrzegłem biegnący przez całą ścianę kabiny.napis: „Nieograniczona odpowie- dzialność wobec wszystkiego, co żyje”. Od razu stanęła mi przed oczami pamiątkowa tablica na poziomie obserwacyjnym Stacji Alberta. A więc zmieniło się i naczelne hasło „P — G”. Znowu powiedziałem coś, co moich biednych towarzyszy musiało utwierdzić w przekonaniu, że bieganie bez kasku po planecie białego miasta gruntownie pozbawiło mnie władz umysłowych. Zresztą, czy byli tak dalecy od prawdy? Skąd na przykład wzięła mi się ta gadatliwość, stanowiąca krzyczące zaprzeczenie moich dotychczasowych, dobrych obyczajów? — Wyglądasz prześlicznie — zwróciłem się znowu do Jane, której delikatna twarz, okolona czarnymi, lśniącymi włosami natychmiast pociemniała o jeden odcień. — Jak wy to robicie, dziewczyny, że w miarę upływu lat, ziemskich i gwiezdnych, jesteście coraz ładniejsze? Założę się, że kiedy wreszcie wrócimy, wy będziecie wyglądać jak nasze wyjątkowo udane wnuczki… — Chodź już — Kirsti wysunęła się lekko z moich ramion. — Naprawdę potrzebujesz pomocy. Zobaczymy, co orzeknie komputer, a potem, niezależnie od diagnozy, zrobię ci okład z lodu. Komputer wykrył w mojej krwi obecność pewnych zdradliwych alkaloidów, co od razu poprawiło humory zwłaszcza Wiktorowi, Olegowi i Lukasowi jako tym, którzy wysłuchali moich pierwszych pytań oraz moich wywodów na temat powabów ludzkiego ciała, dzielenia się płaszczami z mieszkańcami kosmosu i własnej nieobecności. Bo mimo że z miejsca uznali to, co mówiłem, za majaczenie porażonego umysłu, to jednak nie pozbyli się niejasnych domysłów i niepewności, związanych z niezaprzeczalnym faktem, że miałem przy sobie peleryny, z całą pewnością nie pochodzące z naszego statku i że czekałem na nich przy nadajniku, którego nie mogłem zbudować. Teraz, choć obecność granatowych okryć i pochodzenie moich sygnałów namiarowych nie przestały być zagadką, to przynajmniej jedno stało się pewne, a mianowicie, że rewelacje, jakimi ich przyjąłem, wynikały wyłącznie z chorobliwych urojeń. Skwitowałem ten wyrok pełnym godności milczeniem. Zjadłem lekki obiad, po czym pozwoliłem zaaplikować sobie potężną dawkę specyfików, zaordynowanych przez zespół diagnostyczny, a następnie zaprowadzić się dp małej kabiny, urządzonej kubek w kubek tak samo, jak mój dawny pokoik na „Araracie”. Ulokowano mnie na wygodnym, rozłożonym fotelu i nakryto puszystym pledem. Kiedy wszyscy prócz Kirsti wyszli, życząc mi szybkiego powrotu do zdrowia, odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się. — Będziesz czuwać przy moim łóżku? — spytałem. — To dobrze. Choć i tak miałbym przyjemne sny. Chodziłbym sobie po szerokich ulicach białego miasta, pod rękę z pielęgniarką o brązowych oczach. Czy lubisz psy? Na przykład rudozłote spaniele? Pochyliła się szybko, pocałowała mnie w czoło, po czym usiadła w nogach fotela. — To zamiast okładu z lodu? W takim razie musisz powtórzyć kurację — stwierdziłem. — Wcale nie czuję chłodu… rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Wiesz, dzieje się ze mną coś dziwnego. Mam szaloną ochotę mówić. Nie poznaję samego siebie. Owszem, tak się jakoś składało, że przez kilka ostatnich dni usta mi się nie zamykały. Ale aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że po prostu rozpiera mnie niepohamowane pragnienie wydawania głosu. Jak tak dalejpójdzie, to zacznę śpiewać. — No, nigdy nie należałeś do milczków — powiedziała. Nigdy? Ja? Świetnie. Jak nigdy, to nigdy. — Więc jestem gadułą? Do tego od urodzenia? — pokiwałem głową. — W takim razie nic się nie zmieniło, prawda. To co z tym psem? — Przecież wiesz, że je lubię. Po powrocie… — Ale musi być spaniel — nie pozwoliłem jej skończyć. — Nazwiemy go „Góro”. — „Góro”? Dlaczego akurat „Góro”? Czy to coś znaczy? — Nie wiem… przepraszam, oczywiście, że znaczy! „Góro” to szczęśliwe imię. W każdym razie będzie szczęśliwe dla naszego psa. Gdyby kiedyś znalazł się w niebezpieczeństwie, gdyby powiedzmy miał spaść ze skały, zawsze znajdzie kogoś, kto go uratuje. Choćby ten ktoś przebywał wtedy w innym czasie. — Powinieneś jednak starać się zasnąć — powiedziała łagodnie, po krótkiej pauzie. — Poczekaj. Jeszcze trochę pomajaczę. To takie przyjemne, wiesz? Zwłaszcza kiedy siedzisz przy mnie, z tym zatroskanym spojrzeniem i pogodną miną, która ma mi dowieść, że nie potrzebuję niczyjej troski, bo jestem zdrowszy niż kiedykolwiek. O czym to mówiliś- my? A, o psie i o czasie. Właśnie. Pomińmy na razie psa. Chciałbym wiedzieć, czy w czasie minionych jedenastu miesięcy byliśmy kiedyś razem na planecie mniej więcej tak dużej jak ta pod nami, tylko całej za wyjątkiem mórz porośniętej koszmarnie poplątanymi krzakami i czy przedzierając się przez te krzaki nie spotkaliśmy jakichś okrytych łuską kotów, jakiegoś pająka — niepają-ka, myszy — niemyszy? A także, czy umilaliśmy sobie wędrówkę beztroskimi pogwarkami na tematy osobiste… między innymi o tym, że się kochamy? — Lin, doprawdy lepiej będzie, jeśli teraz pójdę. Rzeczywiście jesteś dzisiaj bardziej rozmowny niż zwykle. Musisz leżeć spokojnie i odpoczywać, a moja obecność najwyraźniej ci w tym przeszkadza… pomimo że się kochamy — zaśmiała się cicho. — Najpierw mi odpowiedz. — Nie. Nie byłam na takiej planecie i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Pająki? Brrr… Lin, przyrzekasz, że postarasz się zasnąć? — Jaką wartość mogą mieć przyrzeczenia człowieka, któremu trzeba kłaść lód na głowę i który już przeszło godzinę bez przerwy mówi, w dodatku od rzeczy? — Proszę cię… — Dobrze — spokorniałem nagle. — Przyrzekam. Będę spał jak dziecko. Gdy tylko wyjdziesz, postaram się nawet przyjąć pozycję embrionalną. Zresztą w pewnym sensie jestem naprawdę oseskiem… nie, ja nie. Wszyscy, tylko nie ja. Dobrze już, dobrze. Widzisz, zamykam oczy. Pocałuj mnie jeszcze raz i idź. Dziękuję… Poczułem na czole dotknięcie jej warg. Były chłodne. Może rzeczywiście miałem gorączkę? — Dziękuję — powtórzyłem ciszej. Nie odpowiedziała. Odczekałem chwilę, po czym otworzyłem oczy. Zostałem sam. Dłuższy czas leżałem bez ruchu, patrząc w sufit i uśmiechając się do siebie. Wreszcie westchnąłem — Jeśli się spokojnie zastanowić — powiedziałem cicho — to cała ta historia, która komuś trzeciemu mogłaby się wydawać zupełnie zdumiewająca, nieprawdopodobna, a nawet podejrzana, jest całkiem zwyczajna. Najzwyczajniejsza pod słońcem. Jest wręcz banalna. Bo czymże, jeśli nie tworzeniem geometrii, integrującej przestrzeń materii nieożywionej i przestrzeń życia zajmowali się moi przodkowie, ilu ich tam było, od kiedy pierwszy z nich wyszedł rano z jaskini, ziewnął i powiedział: a niech to wszystko szlag trafi!? Że zbyt raptownie i że w taki osobliwy sposób? Głupstwo. Drobny kolaps czasowy, jak ten, dzięki któremu mogłem teraz patrząc na Kirsti widzieć Norę Speyer. Że akurat ja? No to co? Każdy, w kręgu oddziaływania swojego pola biologicznego, zmienia życie sobie i innym, choć o tych „innych” najczęściej nic nie wie. Owszem, to źle, że nie wie. Może nawet tu właśnie tkwi źródło wszelkich za-wichrowań, nieustannie spychających cywilizacje z najkrótszej i najlepszej drogi do celu? Ale nie przesadzajmy. Ja na przykład zawsze pamiętałem o innych i wiem, że zmieniłem świat, natomiast nie mam bladego pojęcia, jak go zmieniłem, a także czy owa zmiana przyniesie pożądane skutki. Która z tych dwóch wersji tej samej niewiedzy jest lepsza dla mnie, dla jednostki kształtującej wspólny czas na swój obraz i podobieństwo, a za to gorsza dla świata? Naprawdę mam gorączkę. Komputer się nie myli. Jestem chory. Inaczej nie patrzyłbym teraz w sufit z tym beztroskim uśmieszkiem, zamiast dygotać ze strachu, wyobrażając sobie moment powrotu. Jaką Ziemię odnajdę? Pomilczałem chwilę, po czym wzruszyłem ramionami i dodałem: — Tak czy owak będzie to Ziemia. Człowiek, który potrafi sięgnąć, choćby nie w kryształowym statku, a tylko myślą, do pierwszej sekundy dziejów po to, by za miliardy lat jakiś Stanza nie miał kłopotów z własnymi ziomkami, by jakiś Amosjan nie musiał z głęboką troską mówić o Wschodzie i Zachodzie, by jakiś Lin Hagert nie stał bezradnie, nie wiedząc, co zrobić ze swoim urlopem i ze swoim życiem, znajdzie sobie miejsce wszędzie. Potrafi się jakoś urządzić na każdym ze wszystkich możliwych światów. Co, może nie? KONIEC BAJKI O PIERWSZYM ZIEMIANINIE